5:31 PM

"Tatus".

Po powrocie do pracy nie mam czasu nawet pierdnąć. Wstaję rano i witają mnie takie widoki za oknem :)
We wtorek szyłam - już mogę się przyznać co, bo prezent doręczony :) Szyłam fartuszek dla mamusi Kasi i ten sam deseń śliniaczka dla syneczka Kasi :)





 Zdecydowanie nie umiem doszywać tych małych guziczków. Może jest na to jakiś sposób? Bo niestety u mnie wyglądało to tak:
Wczoraj przesiedziałam u Kasi cały wieczór, wróciłam do domu o 22.30... Spotkaliśmy się z mężem w drzwiach - On jak zwykle był zły, że się po nocach szwędam, zamiast sprzątać w domu ;)
  
     Gdy byłam małą dziewczynką miałam ponoć wadę wymowy. Nie jakąś widoczną. Po prostu zamiast "ś", "sz" itp. mówiłam "s", "ss".  Ale i tak słychać było to dość często, bo ponoć wiecznie wisiałam na moim tacie, albo na jego nodze, powtarzając w kółko "Tatus, tatus, tatussss..."
Osoba mojego taty... cała Jego postać... w moim życiu... to ciepła, wielka miłość mieszana z ogromnym koszmarem dzieciństwa. Musiałam przejść terapię jako 26-letnia kobieta, żeby przestać co noc walczyć z lękami ( totalnie irracjonalnymi), w których dominował ten o śmierci mojego taty. Budziłam się w nocy, już jako 6,7-letnia dziewczynka i płakałam, bo On nie odbierał telefonu stacjonarnego ( moi rodzice rozwiedli się, gdy miałam 5 lat)... I tak było kilka razy w tygodniu.
Po każdej takiej nocy leciałam godzinę wcześniej do szkoły... Bo droga do szkoły krzyżowała się z drogą do pracy mojego taty... I prawie zawsze Go spotykałam. Przytulał mnie i mówił:
"Aluśśś, moja Aluśśśśś" - zawsze taki dumny ze mnie. Zawsze. Na zawsze.
Mój tata pił. Jedni powiedzą, że niedużo, inni, że był alkoholikiem... Ja wiem, że pił za dużo. Że pił też wtedy, gdy zabierał nas na weekendy. Wiem, że nie reagował, gdy w nocy bolał mnie brzuszek, bo spał zbyt mocno... upojony alkoholem...
To m.in dlatego miałam lęki. Bałam się, że On umrze we śnie, po pijaku...
W momencie, gdy zdecydowałam się sobie pomóc i poszłam do psychologa wszystkie lęki zaczęły znikać. Nie od razu, po kilku miesiącach... Wtedy też wydarzyła się rzecz straszna - niemal urealnił się koszmar z moich lęków. Mój tata przeszedł dwa zawały i dwa wylewy tego samego dnia.  Zawał był tak poważny, że po reanimacji lekarze praktycznie nie dawali nadziei.  Praktycznie... kurczę...wcale nie dawali nadziei. Pamiętam, że poszłam do dyżurki, a lekarz akurat zmieniał spodnie. Przedstawiłam się, spytałam o rokowania, a on mi powiedział: " Proszę iść pożegnać się z tatą. Jeżeli przeżyłby, a jest to szansa 1 na 100 000 po jednym takim zawale i 1 na 100 000 po jednym takim wylewie, to nigdy nie będzie już pani ojcem. To będzie inny człowiek. Warzywo." Poszłam na OIOM, leżał podczepiony pod rurę respiratora, zupełnie nieprzytomny, wystawały mu spod kołdry dwie duże, takie jakieś żółte, zimne stopy. Złapałam za nie i zaczęłam się modlić... Modliłam się do Matki Boskiej..."Nie odbieraj mi  Go, nie odbieraj mi taty... Nic nie chcę, tylko nie odbieraj mi taty..." i rozpłakałam się tak głośno, rozszlochałam się na całą tą salę... i wtedy... On się obudził. Tzn. zaczął się dławić. Tą rurą w gardle. Ale żył... Być może to był właśnie mój poświęcony CUD....
Mój ojciec jest na rencie. Niedowidzi i ma niską frakcję serca. Minęły 3 lata od tamtego czasu. A ja ... mam najwspanialszego tatę świata. Nigdy już nie pił. Zawsze troszczy się o mnie i mojego męża. Dzwoni co drugi dzień. Czeka, tak szczerze czeka na swojego wnuka lub wnuczkę razem z nami. Towarzyszy, jak nigdy, przez całe moje dzieciństwo.
Dziś - po raz pierwszy - mój "tatus" przyjeżdża do naszego domu. A ja... po raz pierwszy mogę mu upiec szarlotkę.

10:38 PM

Dzień "psuja" :(

Nic mi się dzisiaj nie udaje. W pracy dzwonił mój telefon. Jakiś nieznajomy numer z kierunkowym z miasta, w którym jest nasz OA. Ugięły mi się kolana. Musiałam wyjść na zaplecze, ale nie zdążyłam odebrać. Oddzwoniłam... To był PLAY. Wrrr...
Po 10h lekcyjnych mój szef postanowił odbyć ze mną pogadankę, bo chyba się stęsknił :) Wróciłam więc do domu o 19. A wyszłam z niego po 6. Taki miałam start w starą codzienność.
Po powrocie zjadłam szybką kolację i chciałam uszyć pewną rzecz. Zmieniając nici nie odkręciłam koła i przycisnęłam pedał... Nitka wkręciła się gdzieś w czółenko czy w bębenek... nie wiem... w każdym razie nijak nie chciała się odblokować. Igła się wygięła i zablokowała wszystko... Wykręciłam z maszyny wszystkie śrubki. Normalnie myślałam, że mój mózg paruje z gorąca. 1,5 godziny ślęczałam nad moim leciwym Łucznikiem...Oczywiście 3 śrubki dziwnym trafem zniknęły, choć odkładałam je obok, żeby czasem nie zginęły. Gdy byłam już pewna, że znów przyjdzie mi wydać 80zł na naprawę ( od ostatniej nie minęło nawet pół roku) postanowiłam ją całą poskręcać. Gdy kolejny raz wypadła mi z mini śrubokręcika śrubka wielkości ziarenka kaszy jaglanej, zadzwonił mój mąż. Wydarłam się na Niego, że nie będę teraz rozmawiać, bo zepsułam maszynę. Odłożyłam słuchawkę. Po skręceniu okazało się, że maszyna działa. Mąż natomiast już nie działa. Jest obrażony, że byłam niemiła.
Po naprawieniu maszyny udało mi się uszyć to co zamierzałam (o tym będzie jutro) ...
Chcąc się zrelaksować poszłam pod prysznic.
Myślę sobie - napuszczę sobie wody do brodzika... Nacisnęłam korek click-clack i usłyszałam dziwne chrząknięcie. Brodzik się nie zatkał, bo korek pękł. Muszę jeszcze dodać, że niecałe 2 miesiące temu mąż wymienił cały syfon, bo stary, choć nie był pęknięty, to po prostu był zbyt płytki i w łazience często czuć było nieprzyjemny zapach...
Zawołałam męża. Ale się wściekł.
"Weź Ty się połóż, nic już nie dotykaj".
No to ja mówię: "Jezu, co się drzesz. Przecież nie  chciałam."
Za 15 minut byłam już po kąpieli. Byłam pewna, że już mu przeszła złość.
Idę więc się tulić i swoim słodko-pierdzącym głosikiem oznajmiam:
"Kocie, nie gniewaj. Ja mam dziś dzień psuja...."
Co na to słyszę?
"Taaa, chyba dzień ch...ja".
No.  Romantyk. Żeby nie było, że u nas zawsze grzecznie, ładnie, schludnie, niemal idealnie.

8:28 PM

Imieniny i inne szczęścia.

Dzisiejszy dzień sponsoruje literka " P " jak pośpiech :) Wczoraj mój mąż miał imieniny, ale nie był jeszcze w stanie przyjąć gości, więc teściowie przyjechali dzisiaj. Przygotowywałam wszystko na ostatnią chwilę, aż wstyd się przyznać. Ale zdążyłam.
Wcześniej byłam znowu na spacerze z córeczkami koleżanki i jakoś czas uciekł niepostrzeżenie. Małe już mnie poznają i dzisiaj tak się zaczęły chichrać na mój widok, aż miło, rozczulają mnie...
Dostałam od koleżanki bodziaka w sowy po jej córeczkach. Chyba będzie za mały na mojego Okrucha (2-4 miesiące), ale to nic. Kolejny sówkowy gadżet leży więc już w skrzynce i czeka :) Daje mi to tyle radości :) I tak mi dobrze, że potrafię się tym cieszyć...

Chcąc poczuć wiosnę ( a jest tak słonecznie i ciepło, że aż chce się żyć!), kupiłam żonkile w Biedronce i już zaczynają otwierać kielichy :)
 
Robiąc te zdjęcia przy okazji odkryłam, że przydałoby się umyć okna ( jedno ze zdjęć ukazało okrutną prawdę o tym, że jestem syfiarą i w związku z tym, zdjęcie nie ukaże się na tym blogu ;P), odkryłam też kolejne nowe życie w mojej doniczce! :)
A na imieniny mojego Skarba - standardowo- było Brownie, tym razem na ciepło z lodami. Okazuje się ono ulubionym ciastem męża. Aż miło mu robić, po każdym kęsie mnie chwalił ( i to przy teściach :D Mission impossible - complete!) 
 Daniem głównym była karkówka a'la schabowy z przepisu Gesslerowej ( pokazywała w ostatnim odcinku schabowe z karkówki marynowane w mleku, czosnku i cebuli). Będę nieskromna - ale wyszły genialnie. Były soczyste, delikatne, intensywne w smaku. Na pewno powtórzę to danie! Do tego zrobiłam sałatę ze śmietaną ( też na prośbę męża, który ją uwielbia) i kapustę czerwoną zasmażaną.
 Upiekłam do tego ziemniaczki :)
     
     Ostatecznie zapomniałam zrobić zdjęcie, jak już wszystko postawiłam na stole. To przez stres - ciągle jeszcze przy teściach jestem zestresowana. Dzisiaj jednak było inaczej jakoś. Ja jestem ostatnio jakaś inna. Radośniejsza. Spokojniejsza. Zdystansowana... Przez to nie przywiązuję tak dużej uwagi do różnych słów bliskich, nie oczekuję i nie potrzebuję już tak dużej dawki wzmocnienia. Myślę, że jest tak dlatego, że bardzo dużo dobra dostaję od Was - wirtualnie. Dla kogoś to mógłby być banał, albo ucieczka w nierealny świat - ja jednak myślę, że mój świat jest jak najbardziej realny - niektórych z Was przecież już znam w rzeczywistości. Wy jesteście realni. Dobrzy. Ciepli. Cierpliwi. Wspierający. To piękne, że zaczęłam prowadzić tego bloga, bo mogłam poznać wiele niezwykle poruszających historii, zobaczyć życie innych, zobaczyć, że świat to nie tylko cztery ściany mojego domu i cierpienia, które przeżywam. Kurczę, to nie tak, że tego nie wiedziałam... Ale teraz żyje mi się lepiej. Piszę od ponad roku. Nie zaszłam w ciążę. Moje szanse na ciążę nie zwiększyły się. Ale moje życie jest wspaniałe. Jest wspaniałe, bo widzę je właśnie takim. Bo mam wspaniałego  męża. Bo mam wspaniałą - niedoskonałą rodzinę, wspaniałych przyjaciół, wspaniałą grupę wsparcia właśnie tu, mam głowę pełną pomysłów i marzeń, energię do realizacji moich planów i nadzieję, o której już Wam pisałam... Wszystko w końcu będzie dobrze :) Już niedługo mała rączka otoczy mój palec... A ja zacałuję to moje Maleństwo od początku Jego malunich paluszków po końcówki włosków ( o ile będą)... często sobie to wyobrażam... i wiem jedno - na pewno zachowam się jak czubek. Jak mąż mi się oświadczał ( co oczywiście też wizualizowałam wyobrażając sobie Bóg wie co ;P), klęknął obok mnie, zapytał, czy zostanę Jego żoną... A ja w amoku klęknęłam obok, zalałam się łzami i zamiast odpowiedzi- spytałam - "Ale Kocie, czy Ty jesteś świadomy co robisz? Czy na pewno tego chcesz?" 
I tak klęczeliśmy, ja rycząc i wsłuchując się w przyspieszone bicie serca mojego już wówczas narzeczonego  i mój mąż ( który, choć może tak Go ukazuję, do romantyków nie należy). Aż ciszę przerwało stanowcze: "To jak? Tak czy nie?"
Jak było dalej to się domyślacie.
    Dziś przeglądaliśmy imiona dla dzieci. Coś czuję, że pójdą do zmiany... Nie dlatego, że przestały mi się podobać... Ale dlatego, że mąż ciągle nie był pewny tych już wybranych. W związku z tym mamy następujące imiona do wyboru:
*dziewczynka:  Anastazja, Amelia, Kornelia
*chłopiec: Leon, Staś, Franek, Konstanty (Kostek)
Wśród chłopięcych imion jest imię mojego taty... Rozczuliła mnie ta propozycja ( mój mąż ją "rzucił")... Załzawiły mi się oczy i już widziałam tego mojego Farfocla kochanego, jak wołam go TYM imieniem...
Padło również imię Tadzio, które mi absolutnie nie podchodzi ( znam kogoś o tym imieniu i niezbyt dobrze mi się kojarzy). Mój mąż natomiast odegrał scenkę pt. " Tadeusz zejdź na obiad". Udawał więc mnie wykrzykującą "Tadziuuuuuuuuuuuuuuuu obiaaaaaaaaaaad", "Tadeuuuuuuuusz zejdź na dół", "Taaaaaaaaaaaaaaaaaadeeeeekkkk jedzenie!!!". Piękna wizja. Co dzień wołam tak mojego męża. Może dla Niego to jest zabawne. Mnie to wkurza jak cholerka! I tak sobie pomyślałam - pięknie chce wychować swojego synusia ten mój przyszły tatuś... Już ja na to nie pozwolę :)

6:59 PM

"Aniołku, bolało Cię jak spadłaś z nieba?"

Niedługo kończy się moje wolne. Wolne, czy też zwolnienie lekarskie. Ostatnie dni spędziłam przy maszynie. Kupiłam w lumpeksach koszule i swetry po 2 zł i przerabiałam je na siebie. Najczęściej były w rozmiarze o wiele za dużym, więc nieźle się napociłam. Efekt jest różny. Niektóre rzeczy wyszły całkiem spoko, inne nie układają się, ale przynajmniej się wprawiam w szyciu.
Uszyłam też sukienkę. Od początku do końca sama :) Udało mi się ją skończyć, bo mam manekina i bardzo łatwo mi na nim układać i dopinać rzeczy szpilkami, a potem tylko obszywać. Wkręciło mnie to nieźle :) Mogłabym tak całe dnie.
Oto moja nowa sukienka:



Odkąd byłam w szpitalu bardzo często spotykam się, choć na chwilę, z sąsiadką, która ma dwie małe córeczki (pół roku) i jedną starszą ( pisałam już o tym). Małe są niesamowite, ale jak zaczną wyć obie w tym samym czasie, to nie wiem, co robić. Ostatnio zostałam z nimi przed sklepem, jedna się rozpłakała wniebogłosy - wyjęłam ją w końcu z wózka - to druga zaczęła szlochać. Płakały tak strasznie, tak się zanosiły, że ze stresu cała się spociłam :) Na szczęście ich mama wróciła za jakieś 5 minut, ale w międzyczasie tłumy przechodniów uśmiechały się pod nosem patrząc w moją stronę, a ja po prostu czułam się jak ciamajda... i bałam się, że dzieci się uduszą od tego krzyku...
Następnym razem jak opiekowałam się nimi sama ( jakieś 20 min.) chwilę się nawet uśmiechały. Jedna przez drugą, chciały żebym z nimi rozmawiała i robiła miny, ale po chwili im się znudziło i też zaczął się ryk nieziemski, ze szlochem takim, że aż mi płakać się chciało. W końcu wyjęłam tę bardziej płaczącą z fotelika, przytuliłam ją i normalnie za 10 sekund ona już spała. A mi serce rozpłynęło się jak czekolada w łaźni wodnej. Co za wspaniałe uczucie. Bycie matką musi być cudowne...
Zdaję sobie sprawę, że nie będzie łatwo... Ale chciałabym już móc poznawać te wszystkie plusy i  minusy na własnej skórze...
     Mąż zdrowieje w końcu. Takiej grypy to u nas jeszcze nie było. 5 dni biegunek, których liczba ( nie wyolbrzymiam, nie wymyślam...) dochodziła do 50! dziennie! Ja miałam 30 maksymalnie i wtedy pojechaliśmy do szpitala. Tegon wirusa przyniosła ze szpitala moja siostra (złapała jak rodziła Jasia), to jakiś mutant na pewno... Na szczęście już odchodzi od nas...
Mój mąż przez te kilka dni męczył się, a przy okazji mnie okropnie. Umierał 5 razy dziennie, żegnał się i nawet testament chciał pisać. Ach, Ci faceci...Co chwilę wołał - "Przynieś smectę". "Przynieś gastrolit,"Zrób marchwiankę", ""Przynieś sucharki z masełkiem", "Słabo mi", "...cisza..." - podbiegam, udaje, że nie oddycha... no... wyobrażacie sobie, jaki miałam cyrk? :)
Kiedy już dochodził do siebie, wczoraj wieczorem, mówi do mnie:" Kochana jesteś, że tak o mnie dbasz."A za następne 5 minut usłyszałam jak w tytule posta:
"Aniołku, bolało Cię jak spadłaś z nieba?"
Mój Boże, co za tekst.... no tak mnie rozśmieszył, że się prawie posikałam...albo mój mąż jeszcze nie wyzdrowiał, albo wirus nieodwracalnie uszkodził mu mózg...
Hehe.

5:29 PM

Pierwsza para z naszej grupy ma dzieci!

To wiadomość dzisiejszego dnia :)
Dodała mi skrzydeł!!!! Latam!!!!
Czujecie to? Już niedługo, czuję, że już niedługo - może miesiąc, dwa, trzy - będziemy RAZEM. Urealnia się mój sen :)
Łącza się chyba dzisiaj przegrzały :) Szalałyśmy - my przyszłe, czekające matki (z mojej szkoleniowej grupy) - na facebooku, w smsach i telefonicznych rozmowach :)
Ale szczęście! Cieszę się z nimi!



4:52 PM

Methinks, I see... where? — In my mind's eyes.

Dzień mija za dniem. Noc za nocą.
Czuję, że żyję. Tak... ostatnio czuję, że żyję... Trochę mnie martwi to, że tak dobrze mi na zwolnieniu. Wcale nie tęsknię za pracą, w domu mogę się artystycznie wyładować i to mi daje "życiowego kopa"...
Szyję więc, decoupage'uję, maluję itp. itd.
Moje najnowsze dzieła to aniołkowa lampa. Jestem z niej dumna! Od dwóch lat stała u nas lampa, która była prezentem gwiazdkowym od męża siostry, ale do niczego po prostu nie pasowała. Nie wiedziałam co z nią zrobić... Ja mam dom raczej w kolorach ziemi - dodatkowo w srebrze i złocie, a lampa była po prostu...bardzo niebieska.
Poza tym, że niebieska to naprawdę ładna i bałam się ją tknąć, żeby jej nie zepsuć. Ale w końcu się odważyłam, bo stwierdziłam, że lepiej już ją zepsuć niż trzymać w ukryciu. Dół przemalowałam sprayem na srerbno.
 A abażur 3 czy nawet 4 razy na biało.
Potem naniosłam serwetkę z aniołkiem i oto efekt:
 Z nadmiaru energii korzystając uszyłam dwie srebrne poduszki ( do kompletu z bieżnikami, które szyłam kilka miesięcy temu).
 I spróbowałam swoich sił w szyciu literek. Skorzystałam z materiału kupionego za 1 zł. Jedna literka dla mnie, druga dla mojego Ukochanego, cierpiącego katusze biegunkowe, męża.

I tak sobie leżałam na łóżku i zastanawiałam się, jaką literkę uszyję dla Naszej Kropeczki. "N"? A może "L"? A może jednak zdecydujemy się na inne imię?

Co wieczór, leżąc już ułożona do snu, patrzę przez dachowe okno na gwiazdy i pytam - Boga... - czy już jest? Czy już żyje? Czy oddycha? Czy mu ciepło? Wysyłam w przestrzeń całą moją miłość, całą moją tęsknotę, żeby je otulić, ukochać, ochronić... Wsłuchuję się w ciszę, by usłyszeć odpowiedź. Czasem tak uparcie, tak zawzięcie, że zdaje mi się, że ją słyszę... zdaje mi się, że ją widzę...
Gdzie? Przed oczyma duszy mojej.
A potem usypiam...

10:37 AM

Pudełko pełne wspomnień.

Kilka dni zajęło mi stworzenie pudełka wspomnień dla naszego Maluszka. Nie mogłam się zdecydować - czy robić takie typowo dziecięce, czy może pasujące do mebli...  W końcu zdecydowałam się na drugą opcję. W Leroy Merlin kupiłam skrzynkę do narzędzi. Akurat była jakaś promocja i udało mi się ją zakupić za ok.15zł.
Przemalowałam ją w ten sam sposób co domek dla małej sówki.
1)Rogi przemalowałam czarną farbą i po wyschnięciu potarłam świeczką.
2) Pomalowałam skrzynkę farbą na biało.
3) Papierem ściernym przeszlifowałam niezbyt dokładnie na rogach i na wieczku, w miejscu, gdzie wcześniej pomalowałam skrzynkę na czarno, uzyskując taki efekt.
 4) Wybrałam serwetkową aplikację z dzieckiem i wycięłam ją.
(wiem, że to jest chyba dziewczynka, ale mam wujka, który wyglądał identycznie ;P więc stwierdziłam, że uznam, że to po prostu dziecko :) :) )
5) Używając rozcieńczonego wikolu przykleiłam tę serwetkę.
6) Po wyschnięciu utrwaliłam wszystko lakierem bezbarwnym i wybrałam tasiemki do ozdoby.
7) Następnego dnia ozdobiłam pudełko (a trzeba było się wstrzymać...)
Ostatecznie pudełko ma przybrać jedną z takich form. Ale napisy zrobię dopiero, jak będę wiedziała kim jest moja Dzidzia.
8) Kolejnego dnia zdecydowałam, że przesadziłam z ilością ozdób i efekt finalny nie podoba mi się, więc ramkę z koronek oderwałam, a moim oczom ukazał się następujący widok (OMG).
9) Musiałam więc kolejny raz ruszyć do mojej pracowni przy garażu i pobrudzić łapki. Zamalowałam uszkodzenia, choć nie było to łatwe.
I w takiej postaci, jedynie z tym zawieszonym serduszkiem na koronce ( zdjęłam do malowania) pudełko wspomnień czeka na TEGO, kto zacznie je zapełniać...
Dziś miałam sen -  moja mama powiedziała mi, że mój mąż pojechał po naszego syna do Sopotu i że  to chłopiec z ogłoszenia na tablicy.pl i podkreślano w nim, że zjada na śniadanie 1000 serdelków (?????) i mama bardzo mi współczuła (????).

    Bardzo chciałabym dziś przytulić moje Dziecko. Wziąć je za małą rączkę i poczuć, jak ściska mój palec... Słuchać jak oddycha, jak płacze... Móc je karmić, przewijać, tulić, głaskać, gilać i ...jeszcze tulić...i tulić jeszcze.  Powiedzieć mu, że tak bardzo za Nim tęsknię i że jestem tylko Jego, od zawsze. Wyszeptać mu, że czekałam na Nie całe moje życie... Poczuć Jego ciepło. Poczuć z Nim bliskość... Piszę to i łzy mi płyną...
Czy można tak bardzo kochać marzenie? 
Moje serce jest pełne myśli o tym naszym Cudzie, jest pełne wyobrażeń ( za które się karcę, ale przecież wizualizacje szczęścia są dobre...), pełne oczekiwania i takiej ogromnej nadziei, że kiedy w końcu spotkamy się z naszą Kruszyną, opowiem Wam historię MIŁOŚCI,  na którą warto było czekać i która rozpali do działania niejedno tęskniące serce...

Klik!

TOP