10:17 AM

Rozmowa.

O tym, że każde dziecko jest inne wie każda mama, albo prawie każda. Wiadomo, że każde dziecko rozwija się w swoim tempie i rytmie. Jednak książkowe normy dołują, a już przez youtube i filmiki typu - co umie dziecko w n-tym miesiącu - to można nabawić się depresji.
Tak się złożyło, że mamy z siostrą niemal bliźniaki. Mój synuś jest co prawda troszkę młodszy, ale generalnie nasze dzieci są w jednakowym wieku... Trudno więc, by w jakimś choć stopniu nie porównywać naszych maluchów (choć obie bardzo się staramy tego nie robić, nasza mama jednak czyni to namiętnie ;P). Leo rozwija się pod względem fizycznym trochę lepiej niż jego kuzyn. Mój już rwie się do siadania i utrzymuje się pionowo do kilkunastu sekund, pełza i unosi wysoko pupę. Mojej siostry mały jeszcze nie. Za to z rozwojem mowy jesteśmy grubo do tyłu w stosunku do Bąbla siostry.
Ostatnio byłam z Leo na spacerze, siostra zadzwoniła, a w tle słyszałam cudownie śmieszny głosik jej syna.
"Gagagagagaga babababababa mamamamamama dadadadad dzidzidzia młamła" -itp. długie monologi.
Poprosiłam siostrę, żeby włączyła głośnomówiący i dałam posłuchać Leosiowi.
Zdziwił się bardzo. Zmarszczył brwi.
Podczas, gdy jego kuzyn opowiadał najrozmaitsze historie brzmiące:
"gugugugug dadaddadadad bababababab mamamamama tatatatata ggigiggiig dzidziaidzi leeeelaaaa lalalalalala"...
...Leoś milczał.
Po dobrej minucie słuchania, mówię do synka:
"Kotuś, no ...dalej ...powiedz coś".
W tle nadal brzmiało:
"Gagagagagaga babababababa mamamamamama dadadadad dzidzidzia młamła"
W końcu Leo się odważył i z jego ust wypłynęła najpiękniejsza dla moich uszu, króciutka niemal na 2 sekundy, skierowana prosto do kuzynka...odpowiedź:
"eo".

A jak brzmi mój synuś posłuchacie tutaj :) Nagranie jeszcze ciepłe, bo z dzisiejszego poranka :)



6:05 PM

Zapominam...

...jak to jest być niepłodną. Naprawdę. Nie myślę już prawie o tym. Powoli zapominam. Ból odchodzi na dobre... Moje myślenie jest bystre, ukierunkowane, okiełznane.
Lubię siebie. Coraz bardziej. Dostrzegam w sobie potencjał i chcę go rozwijać.
Jestem całkiem fajna okazuje się.
Dobrze czuć się dobrze z samą sobą.
Jakie to banalne. Jakie to proste. Jakie to głupie, że choć nie chciałam, postrzegałam siebie przez pryzmat jednej sprawy, choć byłam zupełnie świadoma, że takie postrzeganie jest chore.
Uczucie ulgi, którego doświadczam można porównać do ...hmmm... rozpuszczenia włosów wieczorem po całodziennym dobieranym :P Taką ulgę na duszy teraz odczuwam...
A  wszystkiemu winien jest:

 Mój synuś potrafi już zrobić takie oto akrobacje:


Dzięki tym umiejętnościom 22 lipca pierwszy raz zaczął pełzać :) Potrafi ruchem dżdżownicy "przejść" nawet 3 metry. Wkurza się przy tym niemiłosiernie, trwa to czasem pół godziny, ale jest zawzięty i zazwyczaj dopełznie do swojego celu (zabawka, panele za kocykiem).
Mówię Wam, takiej kochanej dżdżownicy to ja nawet w snach sobie nie wymarzyłam! :)

PS. Mam pytanie i zarazem prośbę - zniknęły mi polskie znaki w tytułach postów i w dacie. Próbowałam przeorganizować czcionki, ale okazuje się, że wszystkie czcionki z wyjątkiem Ariala i Times New Roman nie mają polskich znaków. Wcześniej wszystko działało. Nie wiem, czy to czasem nie kwestia mojej przeglądarki - czy u was wyświetlają się moje tytuły poprawnie? Np. w tym poście: http://bocianieczekamy.blogspot.com/2014/07/jestes-lekiem-na-cae-zo.html
Będę bardzo wdzięczna za pomoc :) Męczy mnie to jak natrętna mucha ;)

8:37 PM

"Dzidzia w aucie".

Cieszą mnie takie błahe rzeczy. Tysiące. Tysiące rzeczy, o których marzyłam, które sobie wyobrażałam jako nie-matka, których zazdrościłam innym matkom. I nie mówię tu o rzeczach oczywistych, takich jak: oglądanie rzeczy w sklepie dziecięcym, mój synuś w wózku czy  spacery.... Cieszą mnie również bardziej przyziemnie rzeczy, każda z nich mnie roztkliwia, czasem do łez... 

Np. brudna od ulewania sukienka - przypomina mi chwile, gdy odwiedzałam moją koleżankę od bliźniaczek i ona zawsze narzekała, że ma wrażenie, że czuć od niej rzygami. Ja jej zazdrościłam. Nie myślcie sobie, że w związku z tym chodzę cały dzień w obrzyganej sukience, a ślady spawów Leo traktuję niczym najbardziej zjawiskowe tatuaże...ale...no po prostu to mnie cieszy. Uśmiecham się do przeszłości i myślę - nareszcie...

Niesprana marchewka - ojjj, jak trudno ją doprać :) Za każdym razem, gdy patrzę na kolejną niedopraną tetrową pieluchę, uświadamiam sobie na nowo, że Leo naprawdę jest. Tu przy mnie, właśnie mój...

Fotelik na tylnym siedzeniu samochodu - i wszystko jest inne... I widzę siebie jadącą do pracy moim autem i zatrzymującą spojrzenie na każdym samochodzie, w którym ulokowany był dziecięcy fotelik... przywołujący moją tęsknotę, pogłębiający moją ówczesną obsesję... Dzięki tamtym tęsknotom dziś, czuję bardziej!

Łóżeczko w naszej sypialni. Tak, nareszcie czuję tu takie ciepło!

Zmęczenie - gdy tylko zaczyna mi doskwierać, gdy padam trupem, a przede mną jeszcze masa pracy - przypominam sobie moją niemoc podczas tęsknoty za dzieckiem. Moje robienie na siłę i jakąś taką nieumiejętność czerpania radości z tworzenia... Dziś zmęczenie jest fragmentem życia, a mam wrażenie, że wcześniej  zmęczenie było życiem...

Kupa tuż po zmianie pampersiaka - standard :) Moje dziecko jest burżujem jak nic - w brudne pieluchy nie rąbie :) <3

Butelki do mleka na blacie w kuchni, mata edukacyjna i grzechotki w salonie, kaczuszki i żabka do kąpieli mojego synka na parapecie, przeglądanie gazetek w poszukiwaniu najtańszych pampersów,  wszystkie zrobione przeze mnie rzeczy (bo okazało się, że są użyteczne) - bo namacalnie uświadamiają mi, że w naszym domu jest DZIECKO. NASZE DZIECKO.

Naklejka w samochodzie "Dzidzia w aucie" - bo marzyłam o tym, żeby w moim samochodzie zawisła. Bo nie jeden raz wyobrażałam sobie, że ją przyklejam. Z tego wszystkie mam aż dwie :) Jedną dostaliśmy w gratisie, drugą kupiłam taką wypasioną. Jest przepiękna.

Pisałam tego posta siedząc obok łóżeczka mojego synka, bo był marudny i nie mógł zasnąć. Post skończony, a mój synek słodko śpi... Minął miesiąc odkąd dostaliśmy pieczę... Niepodważalnie, niezaprzeczalnie, bezsprzecznie NAJWSPANIALSZY,  NAJPIĘKNIEJSZY, NAJPRAWDZIWSZY,  NAJWRAŻLIWSZY,  NAJGŁĘBSZY,  NAJWAŻNIEJSZY, NAJKRÓTSZY :) miesiąc mojego życia.

Ejjjj...Ty na górze, BOŻE...dziękuję!
DZIĘKUJĘ...dziękuję....dziękuję....






9:59 PM

Duma.

Do tej pory idąc ulicą widziałam kobiety w ciąży, kobiety z dziećmi, kobiety młodsze ode mnie z całą gromadką pociech, a w moim sercu była złość. Żal i gniew. Zalepiany pozytywnymi myślami wstyd...że tak czuję i wstyd, że ja nie mogę tego przeżyć. Czyż to nie głupie? Dlaczego czułam wstyd?
Nie wiem. Ale  tak było.
Teraz idę ulicą, prowadząc małego, który wierci się, ciumka, wyrzuca stopy z gondoli (wróciliśmy do gondoli, w spacerówce nie było mowy o spaniu), popłakuje, a ja czuję przeogromną dumę
Byliśmy u neurologa i na USG przezcięmiączkowym, wszystko jest idealnie, wręcz wzorcowo - powiedział pan doktor. Poczułam ulgę, cieszę się. Mój synek jest zdrowy. Pięknie się rozwija. Turla się jak szalony, zaczyna pełzać, gada po swojemu bardzo dużo, jest pogodny, radosny, cudowny.
Ale nie dlatego jestem z niego dumna. Jestem dumna, że ON po prostu JEST. 
I to mnie wzrusza za każdym razem, gdy o tym myślę.. 
I czasem chodzę sprawdzać, gdy Leo śpi, czy to nie sen, że on jest...bo cisza taka i może to wszystko tak naprawdę się nie dzieje...Staję nad łóżeczkiem i patrzę, a oczy zawsze same się szklą...bo ON naprawdę jest. Ma mały zadarty nosek, coraz większe pultynki (mamusia dobrze karmi :P), małe łapki zawsze podniesione do góry podczas snu (ponoć to domena szczęśliwych dzieci)...Moje najsłodsze serduszko...moje szczęście...moja miłość...
Znamy się już ponad miesiąc i prawie tyle mieszkamy razem. Ktoś w komentarzu napisał mi, że pierwszy miesiąc jest piękny - taki miodowy - a dopiero później pojawiają się problemy. To naprawdę miodowy miesiąc. Pełen takiej radości, której nie znałam do tej pory.  Pełen takich uczuć, których się uczę. Moje dni przepełnione są moim dzieckiem. Jego uśmiechem, płaczem, kupkami, mleczkiem, gotowaniem wody, kąpielą, myślami o nim, zabawami z nim, zmęczeniem i czasem łzami. Jest inaczej. Nasze dawne życie odeszło na zawsze. Cieszę się, bo pożegnałam je już bardzo dawno. Mój mąż niekoniecznie. On do nowej roli musi jeszcze przywyknąć. Jest fantastycznym tatą, czułym, ciepłym,zakochanym w synku, ale MEGA ZMĘCZONYM. Nie poznaję go, heh. Zaczęliśmy się ostro sprzeczać. A wszystko przez to, że nagle mój mąż - przyzwyczajony do tego, że jest "sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem" - który ustalał nasz plan dnia,  mówił, co, gdzie, kiedy... (Ja nie miałam ochoty niczego planować, więc dawałam mu wolną rękę.)  - został zastąpiony w tejże roli przez takiego jednego małego kogoś..i ten ktoś potrafi jednym uśmiechem położyć mojego męża na łopatki. Ten mały człowiek układa mu dzień :) To na razie jeszcze pozostaje "do oswojenia" u mojej drugiej połówki :) No to rodzicielstwo w końcu...zawsze nam mówili - nie ma lekko :)

Aż chce mi się dodać - jak nie ma lekko...tak lekko na duchu, jak teraz, nie było mi nigdy w życiu.
Na zdjęciu prezent dla Leo od mojej Kasi <3

10:13 PM

Jesteś lekiem na całe zło...

Byłam chora. Ale nie na niepłodność.
Byłam chora na smutek.

Świat był: smętny, szary, czarny, irytujący, złośliwy, podły, wstrętny, krzywdzący, bolesny, smutny, zły, okropny, nie dla mnie, niedopasowany, niesprawiedliwy, okrutny, ciążowy, senny, frustrujący, otępiający, zapętlający mnie, głuchy, głośny, przewidywalny, nudny... Mój świat był tęsknotą.
Tęsknotą, która powodowała we mnie ten powyższy stan. Walczyłam z nim, myślałam, że mam depresję, walczyłam z nią...

A teraz mój świat jest: ciekawy, kolorowy, radosny, śmieszny, kochany, ciepły, spokojny, łagodny, czuły, pełen bliskości, dopasowany, dla mnie, sprawiedliwy, pełen dziecięcego gaworzenia, prawdziwy, jak z marzeń, wsłuchujący się we mnie, nieprzewidywalny... Mój świat jest miłością.
Miłością, która spowodowała we mnie ten powyższy stan.

Odnalazłam mojego SYNKA, moje lekarstwo... Lek na całe zło...



Mamy już skończone 5 miesięcy :) Z tej okazji Synuś porzucił gondolę, z której już prawie wyskakiwał, na rzecz spacerówki, na swojej liście dań ma już marchewkę, jabłko i banana. Pozował mamusi przez całe pół godziny :) I powstały pięęęęęęękne zdjęcia mojego Słodziaka :)

3:50 PM

Mężowóz.

Dziś będzie bardzo szczerze i bardzo intymnie. Dziś będzie o NIM. O moim mężu, czyli tacie. O tacie Leośka.

Pierwsze słowa o adopcji padły z moich ust jakieś 2 lata temu. Staraliśmy się o dziecko dość krótko, bo kilka miesięcy zaledwie. Ale innym udawało się od razu. A nam nie.

Ja wtedy patrzyłam na adopcję przez różowe i dość egoistyczne okulary. Jawiła mi się ona jako 100% pewna droga do osiągnięcia MOJEGO celu i spełnienia MOICH oczekiwań.
Bo przecież muszę mieć dziecko skoro chcę, już! Natychmiast! A każdy kolejny nieudany cykl sprowadzał mnie coraz niżej i coraz głębiej wkopywał pod ziemię. Uznałam, że to ratunek dla mojego "marnego" życia.

Mój mąż początkowo strasznie zirytował się moim pomysłem.
"Ja nie kocham wszystkich i wszystkiego" - powiedział - "może Tobie wydaje się to proste, ale mi nie. Niczego jeszcze nie spróbowaliśmy, przed nami dziesiątki różnych sposobów, inseminacje, in vitro...co Ty ze średniowiecza jesteś? Studia na politechnice skończyłaś, bioetykę miałaś,a zachowujesz się jak dewotka?"

"Daj mi spokój z tą adopcją".
"Nie chcę tego słuchać."
"Weź nie poruszaj przy mnie tego tematu, dołuje mnie."
"Przestań o tym gadać, nie masz ciekawszych tematów."
"Musisz być bardzo nieszczęśliwa ze mną, skoro Ci nie wystarczam, może się rozwiedź?"
"Przestań mnie zmuszać do rzeczy, których nie chcę. Dlaczego zawsze musi stanąć na Twoim?"
"To, że Tobie przychodzi to tak łatwo, to nie znaczy, że i mi przyjdzie. Może ja po prostu tego nie chcę, ok?"
"No i co ryczysz, nie wymuszaj na mnie."
"Weź się ogarnij, a co jak weźmiemy dziecko i dalej będziesz taka nieszczęśliwa? Kto wtedy będzie musiał się nim zajmować? Oczywiście ja."
"NIE, nie będę oglądał tych durnych amerykańskich łzawych filmików o adopcji, irytują mnie."
"Nie mam ochoty, żebyś czytała mi "Dzieci z chmur", mnie to nie dotyczy".

 W międzyczasie zaszłam w ciążę, którą poroniłam i po niej:

"Dobra, za rok pójdziemy do Ośrodka" ( rok wydawał się wiecznością, podczas której można zajść w ciążę kilka razy)
"No dobra mogę obejrzeć z Tobą te filmiki, ale tylko jeden."
"No za chwilę mi przeczytasz jedną kartkę "Dzieci z chmur"...no dobrze...to rozdział."
"Ok, możesz zadzwonić do Ośrodka, zapytać jak wygląda procedura."
"Po co Ty ślęczysz na tym blogu? Nie masz realnego życia?"
"Czuję się niepotrzebny. Skupiasz się tylko na myślach o dziecku. Do czego Ci w ogóle jestem?"
"Dla Ciebie nic się nie liczy poza dzieckiem. W ogóle się mną nie interesujesz, może Ty nie potrzebujesz męża?"
"Jak Cię poznałem to nie byłaś taka zdewociała, miałaś plany i ambicje, a teraz jakby Ci rozum odebrało".
"Tak, nie rozumiem Ciebie."
"Tak, boję się, że tego dziecka nie pokocham."
"Tak, mi nie przyjdzie tak łatwo pogodzenie się z tym, że jest chore, że ma FAS, albo jest upośledzone. Nie jestem Tobą Ala."

Jeszcze w trakcie trwania szkolenia wielokrotnie mąż się gdzieś wewnętrznie wahał.

"Nie wiedziałem, że to takie trudne. Nie wiem, czy dam radę. Dlaczego nie chcesz in vitro?"

Poszliśmy do kliniki. SPRÓBOWALIŚMY INSEMINACJI, nie pisałam o tym na blogu. Nie udało się. Ja wiedziałam, że się nie uda. Nie chciałam chyba nawet, żeby się udało. To były trudne uczucia, mieszane. Czułam, że zdradzam moje dziecko, to, o które tak bardzo walczę. Potem przyszły choroby i zakaz starań o dziecko. A potem przyszedł telefon. TEN telefon.
Byłam zdeterminowana w mojej walce o TO WŁAŚNIE dziecko. O żadne inne, uwierzcie mi... Czułam, że mnie do niego pcha coś magicznego. INSTYNKT...

Moi chłopcy właśnie śpią. Jeden po pracy, drugi po porannej zabawie. Ja mam oczy pełne łez, a w gardle grzęźnie mi głos...choć milczę.
Po Jego wielkim strachu i lęku przed adopcją...MIŁOŚĆ mojego męża do dziecka pojawiła się w nim szybciej niż we mnie. Mały skradł jego serce JEDNYM spojrzeniem. Ich zrodzona tak szybko, w okamgnieniu, miłość zapoczątkowała dopiero moją miłość. ONI są dla siebie stworzeni.
Wyglądają tak samo... 
Mam na komórce kilka takich zdjęć z pierwszego spotkania z Leo. Widać wózek,w którym jedzie Mały i wystające z niego nogi mojego męża. On po prostu siedział głową i tułowiem w gondoli, gadał do Bąbla i jechał równocześnie. Powstawał wówczas najpiękniejszy mężowóz świata <3!
To nie ja, a mój mąż wstaje nad ranem robić małemu mleczko, a gdy po nocnej zmianie wraca z pracy to On chce odbić małego po śniadaniu, zanim jeszcze pójdzie spać. I choć nie ma do Sancha takiej cierpliwości, jak ja... to wiem, że jest z NIEGO cholernie dumny.  W jego wyrazie twarzy coś się zmieniło, w jego posturze jest coś innego... Mój mąż dojrzał, jest ojcem. A ja jestem najdumniejszą ŻONĄ  mojego cudownego MĘŻA i najszczęśliwszą MAMĄ mojego najwspanialszego SYNKA.
I uwierzcie mi nie było łatwo. Nasze małżeństwo upadało i wstawało, kurczyło się i rozszerzało. Toczyliśmy zażartą batalię, wojnę chwilami, a nawet armagedon- ja byłam zdeterminowana, żeby wygrać.
I wiecie co?
Najlepsze jest to, że wygraliśmy...OBOJE.




3:55 PM

Sancho Pancho, synciu pinciu ;)

Oczywiście, nie pomyliłam się kilka miesięcy temu pisząc, że moje dziecko będzie miało tysiąc przezwisk ;) Ostatnio cały czas mówię do niego Sancho Pancho, synciu pinciu. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale tak samo wychodzi :) Mały jest też Kokoszniakiem, Pampersiakiem, Serduszkiem, Misiaczkiem, Myszką, Grubciem Pupciem, Smrodkiem (wiadomo kiedy), moim kochaniem, Słoneczkiem mamusi, Leoncjuszem Aktorzyną, Sówką, synkiem Muminkiem itp. itd.

Czy czuję się już mamą? Tak. Prawda jest taka, że nie miałam z tym większych problemów. Weszłam, a raczej wskoczyłam w tę nową rzeczywistość, jak wskakuje się "na bombę" do zimnego jeziora. I popłynęłam.

Czy jestem zmęczona? Tak. Bywam. Ale to takie dobre zmęczenie. Takie pozytywne.

Czy jestem spełniona? Tak. Naprawdę jestem. Jak już pisałam - niewyobrażalnie!

Czy tego oczekiwałam? No i to jest dobre pytanie. Nie wiem, czego oczekiwałam. Miałam jakieś wyobrażenia, ale na wszystkie brałam poprawkę. Bałam się marzyć za bardzo. Bałam się późniejszego rozczarowania. Wiem jedno, na pewno nie rozczarowałam się. Nawet, gdy nie wiem, jak pomóc Małemu,bo płacze, nie zamartwiam się. Nie spodziewałam się, że będę idealną matką. Staram się ze wszystkich sił nie zwariować. Pierwsze dni ciągle nosiłam go na rączkach, bałam się najmniejszego stęknięcia. Przez to on był przestymulowany. Z łóżeczka wyciągałam go, gdy tylko otworzył ślepka. Nie zdążył się jeszcze wybudzić. Teraz żyjemy bardziej na luzie, mamy czas dla siebie, ja mam czas dla siebie, rytm dnia codziennie jest zachowany w 80%. Kąpiel zawsze o 19.30, a potem sen. I o dziwo, mój synek potrafi bawić się sam :) Czasem nawet dobrą godzinę gada z zabawkami i turla się po kołdrze na podłodze niczym mały walec (mata edukacyjna jest już za mała). Trudno więc odpowiedzieć mi na pytanie, czy tego oczekiwałam. Wiem jednak, że nie śmiem chcieć więcej. Czuję się bogatym i szczęśliwym człowiekiem.

Czy przestałam myśleć o ciąży? Jeszcze nie. Taka jest prawda. Myślę, że mam nawyk wpatrywania się w swoje ciało. Gdzieś z tyłu głowy świeci mi się lampka z numerem dnia cyklu. Mam nadzieję, że to minie, albo, że przestanie mnie ten nawyk drażnić. Myślę, że drażni mnie dlatego, bo przypomina o bardzo ciężkim czasie mojego życia. Ale przecież ten etap minął! Już minął!!!

Czy chcę zajść w ciążę? Hmm... no ... prawda jest taka, że w tej chwili jestem w euforii, która pcha mnie ku niezliczonej gromadce dzieci. Macierzyństwo mnie porusza, wzrusza, wypełnia, uszczęśliwia, wynosi gdzieś na wyżyny mojej egzystencji, jest niesamowite. W tej chwili mogłabym zajść w ciążę. Mogłabym też w nią nie zajść. Chcę powiedzieć, że jest mi to obojętne, którą drogą przyjdzie do nas kolejne dziecko...Czy będzie to przez brzuszek, czy przez serduszko...nieważne... obie drogi są niezwykłe i obie drogi są prawdziwym cudem...Po prostu chciałabym mieć więcej dzieci. Ale to na tę chwilę... Później może się bardziej zmęczę i zmienię zdanie :) (od zawsze marzyłam o trójeczce dzieciaczków).

Czy zdecydujemy się na kolejną adopcję? Jest jeszcze za wcześnie na deklaracje. Nie wiem, jakie potrzeby będzie miał Leo. Ile będę musiała poświęcić mu czasu, uwagi itp. Na tę chwilę, jak pisałam powyżej, adoptowałabym nawet 5 takich Leośków. Jednak czas pokaże, jestem otwarta na to,co niesie nam los :)

Czy nasze małżeństwo się zmieniło? Bardzo. Wszystko jest inne. Mój mąż jest cudowny. Już mnie tak nie irytuje. Już od Niego nie uciekam wieczorem. I choć sił często brak na seks...to i ten dużo lepiej smakuje bez myśli, że robię to po coś, czego i tak nie osiągnę.
Wraca powoli kochanie się z kochania :) A już na pewno coś zmieniło się we mnie, chyba wyładniałam, bo nie mogę się od tego mojego Jedynego opędzić ;)

Jeśli chcecie wiedzieć coś więcej - pytajcie. Postaram się odpowiedzieć w komentarzach,albo w postach. I na pewno będę szczera.

Naprawdę, jesteśmy normalną rodzinką z trochę nietypowym startem. Są tego dobre i złe strony, jak wszystkiego.

Wczoraj mieliśmy gości. Była moja Kasia z rodzinką. Nasze dzieci się poznały. To było naprawdę wzruszające spotkanie! Dostaliśmy przepiękne prezenty i mamy piękne zdjęcia.

To my!

 A tak się witali nasi chłopcy :)


2:18 PM

Pan Parówka.

Dni mijają jeden za drugim. Są do siebie podobne, ale jednak inne. Moje serce jest chyba z gumy, bo choć wydaje mi się, że jest już przepełnione miłością to każdego dnia kocham bardziej, mocniej, silniej.
Mój synek jest wspaniały. Ma swój rytm dnia, który zachowujemy i dzięki temu wszyscy są zadowoleni i wypoczęci, a i w domu powoli staram się zachować porządek.
Dziś mieliśmy wizytę z OA, było bardzo przyjemnie :) Mały gaworzył, pierdział, ślinił się i śmiał. Szczęście w czystej postaci.
Wczoraj mieliśmy ciężki dzień. Moi chłopcy ledwo ten dzień przeżyli...I nie wiem, szczerze, który miał się gorzej... A wszystko  za sprawą...planowego szczepienia... 3 w życiu Leo, ale naszego wspólnego - pierwszego. Dzień był upalny i mały nie usnął podczas swojej przepołudniowej drzemki. Zapakowaliśmy Go w samochód i pojechaliśmy do przychodni. Droga trwała jakieś 5 min, ale Misiol usnął od razu. Już w gabinecie - na śpiocha - rozbierałam Go, a mąż trzymał synusiową ulubioną zabawkę - piszczącą ważkę, albo motyla - w naszym domu nazywaną Panem Parówką. Po rozebraniu i zważeniu ( 7590g) przystąpiliśmy do kłucia.
Jestem chyba podłą matką - podeszłam do tego zadaniowo. Mnie zresztą nigdy nie przerażały igły, pobierania krwi i inne. Od dziecka znosiłam je z uniesioną głową i z uśmiechem. Może dlatego nie rozczulałam się nad małym. Gdy pielęgniarka kłuła Leo, on aż cofnął się cały i rozdarł dziabarkę na całą przychodnię. Ja go trzymałam, a mąż namiętnie dusił Pana Parówkę, który piszczał niemiłosiernie. Po wszystkim i mąż, i synuś byli cali mokrzy. A ja spokojna i trochę ubawiona postawą mojego męża. Cały wieczór, aż do nocy, przed oczami miał "krewkę", która wypłynęła po ukłuciu synusiowej nózi.
Po powrocie do domu synuś odpadł. Spał 4h, aż zaczęłam się martwić i poszłam zmierzyć mu temperaturę. Była podwyższona - 37,5st., ale stwierdziłam, że nie ma się czym martwić, to normalne po szczepieniu. Jednak po kilku godzinach temperatura wzrosła do 38,6 i podałam mu dawkę paracetamolu w syropku. Wtedy nie było mi już do śmiechu. Przepłakałam pół wieczora, a w nocy co godzinę wstawałam mierzyć małemu temperaturę... Na szczęście spadła i teraz wszystko jest ok. Przez te upały udało mi się nauczyć Brzdąca zasypiać w swoim łóżeczku i uważam to za mój pierwszy wychowawczy sukces! :)
A...wracając do wspomnianego Pana Parówki... Po powrocie ze szczepienia próbowaliśmy rozbawić naszego Smyka. Tak jak zawsze piszcząc Panem Parówką. Jednak syn patrzył na swoją zabawkę z niekłamanym oburzeniem i z rozmachem odwracał głowę, tak jakby chciał powiedzieć:
"I Ty, przyjacielu, przeciwko mnie? Nie ochroniłeś mnie przed piku piku oszuście!"
 Tak teraz śpi mój Skarb.
 Standardowo - nóżka się chłodzi :)

10:31 PM

Mam skrzydła.

Chyba tak. Bo fruwam nad ziemią. Każdego dnia wyżej. Z moim Maleństwem sobie fruwamy. Bo, że On jest aniołkiem to już wiecie.
Dostrajamy się i gramy razem coraz piękniej.
Ostatnio u mnie było za dużo łzawych postów, a że wylewa się ze mnie żar miłości, ale nie chcę Was ciągle rozczulać (bo będzie zbyt nudno i powtarzalnie :P), to dziś krótko :)
Mały torcik dla dziadków był :)
 A tak śpi w upalny dzień mój Synuś.
 I dziś zjedliśmy pierwszą marchewkę! Ależ smakowała :) Aż piszczał :)

Z niecierpliwością czekam na kolejny dzień :)

10:03 PM

Pod powiekami.

     Kiedy zamykam oczy pod powiekami wciąż czai się ból. Wracają cienie przeszłości, tak bliskiej, wciąż tak niedalekiej... Nie zapomniałam cierpienia niepłodności, nie zapomniałam smaku tęsknoty za dzieckiem, nie zapomniałam, jak ciężko znosić poczucie bycia inną, gorszą...nawet jeśli jest się świadomym, że się gorszym nie jest. 
Nasze dziecko przyszło do nas tak niespodziewanie, zmieniło wszystko tak z dnia na dzień, intensywność zdarzeń nie pozwoliła nawet tego wszystkiego przemyśleć. Ja - tak bardzo wzruszająca się, płacząca wszędzie i zawsze - nie wypłakałam jeszcze tych wszystkich emocji i teraz powoli czuję, jak wzbiera we mnie ich ogrom.

Mój synek jest piękny. Piękniejszy od wszystkich innych synków i córeczek. Piękniejszy od moich marzeń, piękniejszy od wyobrażeń. Wiem, że każda mama czuje w taki sposób. Jestem więc najnormalniejszą mamą świata.
Jestem nią od 2 tygodni.
2 tygodnie. A dokładnie 15 dni znam mojego synka. 15 dni odkąd Go przytuliłam pierwszy raz... 
Nie umiem wyrazić słowami euforii, szaleństwa, fali miłości, która mnie zalała. Nie czuję się w najmniejszym stopniu gorsza od biologicznych matek, mam najwspanialszego synusia świata. KOCHAM GO. Nie zamieniłabym Go na żadnego innego... Jest idealny.

Bóg. Wciąż wraca do mnie to uczucie i wciąż jeszcze we mnie trwa... Tyle, że dziś zmienia swą barwę... Ty Boże słyszałeś moje prośby, Ty Boże kazałeś mu czekać, Ty Boże kazałeś czekać nam.
Miałeś swój cel. Dziś wiem, że Leoś jest naszym brakującym elementem. Tak po prostu. Tym fragmentem, bez którego moje życie wyciekało ze mnie... kapiąc powolnym strumieniem żalu,bólu, tęsknoty i rozczarowania.
Dziś Boże, chciałabym Cię przeprosić, podziękować i prosić o jeszcze jedno... chroń mojego synka od złego...

     Pod powiekami wciąż, jak łza, drży tamten czas. Powiem to, ten czas gorszy, najgorszy w moim życiu. Ta droga, która była bardziej wyboista, niż miałam siłę znieść. Ta droga, która była cięższa niż moje ramiona mogły unieść. Ta droga, która zaprowadziła mnie do SYNKA. 
I dlatego, gdy podnoszę powieki, otwieram oczy...i widzę moje szczęście - to wyśnione, wymarzone, wymodlone - to pragnę patrzeć, pragnę czuć, pragnę kochać jeszcze bardziej i nie chcę już zamykać oczu. I nie chcę już przesypiać nocy i dni. I nie chcę już pod powiekami szukać schronienia przed codziennością. Teraz chcę żyć. Mam po co, mam dla kogo. Znów jestem ciekawa i głodna jutra. A chwila, która trwa, to chwila, na którą czekałam całe życie. 
I nie ma w tych słowach zbędnego patosu.
I tak, tak... moje życie to film.
I niech słowa mojej ukochanej poetki przekażą wszystkim to, co czuję otwierając o 5 rano oczy i słysząc szelest kołdry budzącego się mojego szczęścia...

"Więc jesteś? 
Prosto z uchylonej jeszcze chwili? 
Sieć była jednooka, a ty przez to oko? 
Nie umiem się nadziwić, namilczeć się temu. 
Posłuchaj. jak mi prędko bije twoje serce."



 

9:19 PM

Dlaczego warto pokonać lęki i zawalczyć o dziecko?

Ok. 4-5 rano budzi mnie szelest kołdry. I coś jakby mlaskanie.
"No tak" - myślę - "Leo wpycha całą piąchę do buźki, bo od 9 godzin nic nie jadł".
Wstaję, ledwo żywa, ze świadomością jednak, że luksus 7 przespanych godzin nie jest dla wszystkich matek. Schodzę po schodach, wstawiam zagotowaną wodę, żeby się lekko podgrzała.
Rano trzeba przygotować 200ml mleka. Raz, dwa, trzy,cztery,pięć, sześć, siedem łyżeczek. Zakręcić, wstrząsnąć, sprawdzić, czy nie za ciepłe.
"Cholercia, znów rozsypałam mleko na blat".
Wracam do łóżka. Czeka już tam na mnie niezły duet. Mąż-tatuś zakrywa synkowi dłonią pół twarzy, a synuś usiłuje włożyć do buzi tatusiowy paluch. Serce mi mięknie. Kładę się obok, mały niczym wygłodniały zwierzaczek rzuca się na butlę, szura noskiem po smoku, zanim trafi wprost do buźki. Słyszę jak głośno łyka kolejne porcje. Chciałabym wziąć go na ręce i pokarmić, ale mi na to nie pozwala. Muszę więc nacieszyć się jego bliskością. Po chwili sen zaczyna mnie pokonywać i marzę, że mąż przytrzyma butlę. Dobry mąż, jakby słyszał moje myśli. Usypiam, ale sen mam lekki, słyszę, jak mąż odkłada synusia do łóżeczka. Mały szamocze się chwilkę, a potem usypia. Ok. 7 szelest kołdry się ponawia, pół godziny później idę z butlą do Małego, pije, śmieje się. Odbijamy, przebieramy się, kremujemy. Gdy rozbieram synka do zera zanosi się śmiechem. Uwielbia gilanie. Jestem tak spragniona jego radości, że gilam go dobre 3 minuty. Opamiętuję się zazwyczaj dopiero w momencie, gdy poczuję, że zostałam olana...ciepłym moczem.
Ubrani schodzimy na dół. Odkładam Kotka na matę z nadzieją, że da mi umyć zęby i zjeść śniadanie.
"uuuuuuu yyyyyyy aaaaaa iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii" - dochodzi do moich uszu od pierwszego momentu, w którym jego główka dotyka maty. W biegu zjadam kanapkę i zapominam o umyciu zębów. "Gadamy" ze sobą przez chwilę. Potem tańczymy i śpiewamy. Uczymy się nowych słów ( tak przynajmniej mi się wydaje). Ok. 9 z prędkością światła wrzucam małego do wózka i pędzę po kamieniach. Jeśli mamy dobry dzień Leoś usypia po 10 minutach, jeśli gorszy - ryczy przez 10 minut, ja intensywnie się pocę, nie wiem co robić, wybieram uliczki, w których nie ma ludzi, niczym wariatka namiętnie potrząsam grzechotką. W końcu mały usypia. Wracam do domu. Mały śpi w wózku na tarasie, a ja ogarniam dom. Myję zęby. Biorę leki. A potem mam chwilę, żeby usiąść do kompa. Trzeba odpisać na komentarze. Już zaczynam to robić. 1,2,3..."yyyyyy aaaaaa iiiii" - dochodzi zza otwartego balkonowego okna, a z wózka zaczyna wystawać moja kochana WIELKA stopa.
"Kto to się obudził? Kto tak nóżką fika? Kto z wózeczka zerka? Minkę ma psotnika" (wierszyk z karteczki, którą dostaliśmy z gratulacjami) - mówię do synusia. Uśmiecha się. Ale za chwilę zaczyna płakać.  Jest głodny. Biorę go na rączki. Niczym dzięcioł dziobie mi twarz, śliniąc mnie przy tym niemiłosiernie. Ręce mi mdleją. Zawsze były słabe. Rozlewam wodę, bo małego trzymam lewą ręką (jestem leworęczna), a wodę na mleko nalewam prawą. Pijemy, odbijamy. Bawimy się. Wygłupiamy.
Śmiejemy. Całujemy. Tulimy. Jest tak, jak sobie wymarzyłam. Jest cudownie, najlepiej. Patrzymy na siebie. Synek patrzy mi prosto w oczy. Ma 4,5 miesiąca, a potrafi tak leżeć nawet 5 minut. I jego oczy mówią wszystko. Mówią to, co zawsze chciałam usłyszeć.
"Kocham Cię syneczku, synuś, synalku, wiesz?" - pytam potrząsając go za pampersiaka.
Śmieje się w głos.
"Nie oddam, nie oddam nikomu" - całuję go za uszkiem. Lewym i prawym.
W zamian on obślinia mnie radośnie.
Jakiś czas później dzwoni mąż-tatuś, spytać ,czy u NAS wszystko ok.
Idziemy na spacer. Mały chce siedzieć. Ja mu nie pozwalam. Leży i cały czas usiłuje usiąść. Podnosi się dobre 2/3 drogi i opada. Wścieka się. Zaczyna ryczeć. Muszę go wyjąć z wózka. Znów się stresuję. Pocę się jak stary chłop. Czuję wzrok wszystkich sąsiadów. W końcu odkładam Go i wybieram najbardziej wyboistą drogę. Wtedy usypia. Śpi 2h, a ja w tym czasie przygotowuję ziemniaki. Wraca mąż. Mały się budzi. Je mleczko. Ja jem obiad. Mąż bawi się z synkiem. Nie mam czasu zachwycać się tym widokiem, bo mam tylko chwilkę, żeby pochłonąć ziemniaki, surówkę i kotleta. Potem zamiana.
Chłopaki idą na zakupy wózeczkiem. Ja idę coś porobić. Czasem coś uszyję, czasem coś skleję, czasem posprzątam.
Wracają. Bawimy się.Rozmawiamy. Mały siedzi w leżaczku, wkurza się, przekładam go na matę, śmieje się do pszczół przyczepionych na pałąku, próbuje je chwycić. Turla się po macie, muszę go co chwilę przekładać.
O 17 czasem ma drzemkę, ale wcześniej oczywiście jeszcze je.
17.30 pobudka. Ja czuję już zmęczenie. Chyba chciałabym już pójść spać. Mały ma teraz najbardziej aktywny czas, a mi opadają ręce. Czuję się jak szympans. Kładę małego na kocyk i jeździmy kocykiem po pokoju. Widzę, że mu się to podoba. Czytamy książeczkę. Robimy zdjęcia.
Codziennie o 19.30 kąpiemy małego. O 19.15 rozbieramy się i gilamy, i masujemy. Mały to uwielbia. Tak słodko się śmieje.
Kąpiel to też jego konik. Patrzy mi w oczy tak głęboko, jakby ode mnie zależało jego życie.
"Jestem tu synuś, jestem" - mówię.
Uśmiecha się do mnie łagodnie.
Potem mleczko i głaskanie po kochanej główce.
Uspokaja się, włączam monitoring oddechu, wędruję z nianią na dół, obserwuję go, jak rzuca się po łóżeczku, zaczyna płakać. Mi też się chce. Jestem już zmęczona. Bolą mnie plecy.
Mąż idzie do góry. Mały się nie uspokaja. Widzę na ekranie niani, jak wyciąga małego i kładzie do wózeczka. Już jest cicho, 10 minut później mały już śpi.
Jest 20.30. Nie mam na nic sił. Ledwo żyję.

I jestem niewyobrażalnie spełniona. 
I jestem niewyobrażalnie szczęśliwa. 



Dziękuję Julicie za piękne prezenciki i przepiękną karteczkę z życzeniami!


Klik!

TOP