10:11 PM

Roztopy.

Ciężko mi. 

Dzieci zdrowieją. Myślę, że wszystko idzie ku lepszemu. Amelia prawie zupełnie wydobrzała, zostaje nam zrobienie wyników i upewnienie się, że szpik pracuje jak należy. Leon ma katar i kaszel, ale liczę na to, że wyjdzie z tego w przeciągu dwóch najbliższych dni, bo przecież jest na antybiotyku, więc bakteryjne to to nie jest. No i leki muszę dzieciakom podawać jeszcze przez cały luty. A przez 3 tygodnie najbliższe nie wolno nam wychodzić na dwór.

Pomimo tego, że jest lepiej, ciężko mi.

Może skostniałam, żeby to wszystko przetrwać. Wyparłam swoje potrzeby. A teraz przyszło ocieplenie i topię się?

Dzieci są kochane. Leon i Amelia jednocześnie przeżyli skoki rozwojowe. Leoś z dnia na dzień wydoroślał. Zaczyna łączyć w zdania coraz więcej słów. Mówi, że robi siku i kupę ( ale na nocnik nie siądzie i już). Umie nazwać kółko, gwiazdkę, trójkąt i serce. Dopasowuje wszystkie kształty ( trzy dni temu po prostu wziął garnuszek Fisher Price'a i obracał go, mówiąc: "Nie tu, nie tu, o tu". I wkładał wszystkie kształty po kolei.). Amelia - mój mały budyń ( tak ją nazywaliśmy, bo to obniżone napięcie mięśniowe sprawiało, że na rękach tak się przelewała jak budyń właśnie), ni z tego ni z owego, zaczęła się podnosić trzymana za rączki do siadania, a oparta wyżej o poduszkę , podrywa się do siadu, aż czasem leci do przodu. Jak na dziecko, które jeszcze trzy tygodnie temu ledwo trzymało główkę w pionie to zrobiła naprawdę szalony progres. Rączkami operuje mistrzowsko. Obraca przedmioty, strony w książeczce, potrafi zagrać na pianinku ( tzn. uderzać w klawisze), śmieje się w głos ( możecie nie wierzyć ,ale ona śmiała się w głos już w październiku), rozpoznaje nas i Leosia. Nareszcie widzę więź między dziećmi i jestem zaskoczona, że jest taka silna i że wytworzyła się tak wcześnie. Leoś wszędzie chce zabierać Amelkę. Jak idzie się kąpać woła : "Ameje kąpać", jak ma mieć inhalacje: "Acje Abelki"( zróbcie inhalacje Amelce), jak mała śpi to po 10 minutach już za nią tęskni i prosi, by ją budzić. Mała za to z ciekawością gładzi go po buzi, łapie za włosy i tak słodko mizia, a Leoś zaśmiewa się w głos.

Dlaczego więc ciężko mi?

Doceniam to co mam. Spełniło się moje marzenie. Czy powodem mojego samopoczucia jest fakt, że nie wychodzę z domu? Że nikt nas nie odwiedza, bo dzieci ciągle chore, a moja rodzina ma nas w dupie? Czy to przez to czuję, że nie mam prawa do innych potrzeb niż potrzeby moich dzieci?
Napiszecie, musisz gdzieś wyjść, poproś, żeby mąż zajął się dziećmi... Tak się nie da. Przy specyfice jego pracy ( zmianowość) wolnych wieczorów jest jak na lekarstwo, a jak już są, to on ma do obrobienia swoje rzeczy - jak ogarnięcie zakupów, samochodów,  podwórka, rachunków, chodzi też z pracy na angielski ( 2h tygodniowo).
Czuję się niedoceniona. I odrzucona. Poprosiłam moją mamę o pomoc, o to, żeby przyjechała pobyć z nami kilka dni. Odmówiła. Nie raz. Wiele razy. Za każdym razem obiecuję sobie, że już nie poproszę. A potem robię to znów.

Mam dwoje dzieci. A trzecie...wciąż jest we mnie i nie chce wydorośleć ( nie, nie jestem w ciąży). Prosi o przytulenie. Próbuję ze wszystkich sił wykrzesać z siebie miłość do tego trzeciego dziecka. Ale jest to cholernie trudne. Nie starcza mi dla niego czułości, bo tak naprawdę, całe życie dostawałam jasny przekaz, że na taką czułość i ciepło nie zasługuję.
Boję się, że moja psychika zmierza w złym kierunku. Nie chcę tam iść. Nie chcę, żeby moje życie stało się czarne i smutne, jak kiedyś.

Ciężko mi.

Sylwester, oglądaliśmy fajerwerki.
 

8:30 PM

Gdzieś tam w czarnej d...

Widzę, że się martwicie, dlatego nadaję z placu boju ( dziękuję Marysi za info, że wciąż jesteście i czuwacie, uściski dla wszystkich).
Ehhh... chcę krótko, bo czasu mało. Ale konkretnie.
1 stycznia trafiłyśmy z Melką do Szpitala Dziecięcego ze skierowaniem z Pogotowia - po 2 tygodniach leczenia, zdaniem lekarzy, niczego, nagle było zapalenie płuc. W Sylwestra mała kaszlała i nie mogła złapać oddechu, miała też podwyższoną temperaturę. No i wymiotowała z krwią. Dzień później nie szło jej już nakarmić, bo wymiotowała po każdym karmieniu ( w wymiotach było wiele czerwonych skrzepików krwi).
Przyjęli nas. Pobrali Melce kilka probówek, założyli wenflon. Dostawała zastrzyki z takiego ranigastu dla dzieci, założyli jej sondę do żołądka ( ja ledwo to przeżyłam, naprawdę, wyszłam z zabiegowego i miałam jakąś delirkę, duszność i zawroty  głowy).
Wyszło, że ma pneumocystozę. Grzybicze zapalenie płuc ( takie typowo szpitalne, musiała zarazić się poprzednim razem, jak leżałyśmy na zapalenie jamy ustnej, bo czas wykluwania choroby się zgadza...). Wprowadzili leczenie uderzeniowymi dawkami biseptolu, co wywołało u małej supresję szpiku... Mówili mi, że tak może być. Miałyśmy wyjść po 1,5 tygodnia - Melka zaraziła się szpitalnym rotawirusem ( leżałyśmy na zakaźnym oddziale.  również biegunkowym). Była szczepiona, więc przeszła łagodnie, ale nie mogłyśmy wyjść z biegunką, bo antybiotyk kontynuowany przez kolejny tydzień miał być doustny, no i by się nie wchłaniał.
Jak w końcu się wykaraskałyśmy, to w domu znowu złapała zapalenie płuc. Tak, tak, serio. Tym razem wirusowe - RSV. Też ze szpitala, obok dzieciak miał w sali. No i Leon też ma pneumocystozę. Na szczęście nie wymaga leczenia szpitalnego, więc dostaje Bactrim w domu... Ale też grozi mu supresja szpiku ( dostaje 3x10ml na dobę...). Muszę jeździć pobierać mu krew co 7 dni. Tylko ten, kto widział, jak Leon się wyrywa i jak się boi, i krzyczy, zrozumie przez co przechodzimy ( ostatnio trzymałam go ja i jeszcze 3 panie, czwarta pobierała krew....). Na samą myśl rośnie mi gula w gardle.
Także wciąż chorujemy. Do tego wykupiłam kolejną, drugą szczepionkę na rota, leży od dwóch miesięcy w lodówce u lekarki i właśnie już nie mogę młodej zaszczepić ( można do 6 miesiąca, a teraz mamy neutropenię, więc nie można). I tyle kasy w kanał. Wrrr...
Chodzę na rzęsach. A nie, zapomniałam, że wszystkie mi wypadły... ( przez 4 miesiące przedłużałam 1:1, było super...ale w szpitalu, ze stresu straciłam w 3 dni wszystkie rzęsy!!! i nie miałam wcale rzęs... teraz już trochę odrosły, ale wciąż bez szału...).
Chrzciny przełożone na 28 lutego i proszę Boga, by tym razem Melki Anioł Stróż pomógł nam bezpiecznie i zdrowo uczestniczyć w tej uroczystości... Ehhh...
Niedługo do Was wracam. Niechże tylko się ogarnę.
I dom. Bo póki co jestem zakopana w inhalacjach, rozkruszaniu tysiąca tabletek, wtykaniu jednemu i drugiemu po kolei...




11:38 PM

Bez dna.

Jestem w szpitalu z Melką. To nasz czwarty pobyt wliczając narodziny. Nigdy nie bałam się szpitali.
Teraz się boję. Boję się o Nią. Serce mi krwawi. Nie wiem co robić.
Na początku grudnia leżałyśmy na zapalenie jamy ustnej. Od tamtego momentu Amelia wymiotowała codziennie - raz, czasem dwa razy dziennie. Leon dostał kataru i zaczął kaszleć. Melka podłapała i zaczęła kaszleć jak gruźlik i wymiotować po każdym karmieniu, ze śladami krwi. Byłam u gastroenterologa dziecięcego. Mówił, że to zapewne refluks, on podrażnia śluzówkę. Rozszerzać dietę, wprowadzić mleko dla dzieci z refluksem. Nie pomogło.
Leżymy w szpitalu. Melka ma podejrzenie zapalenia płuc, zapalenia przełyku i problemy z krzepnięciem. Założyli jej sondę przez nosek do żołądka.
Nie umiem opisać słowami jak boli mnie jej ból. Nie umiem napisać nic... podziwiam matki, które mają ciężko, przewlekle chore dzieci.
Gdy  zakładali mojej córeczce sondę, wyszłam z zabiegowego. Czułam się tak podle, zostawiłam ją samą... Ale nie mogłam patrzeć. Nie chciałam tam stać i wyć.
Klęczałam pod tym zabiegowym i dusiłam się od spazmów słuchając 20 minut jak moje dziecko woła o pomoc.
Byłam silna. Chciałam znosić to dzielnie. Tyle sie nacierpiałam czekając na moje dzieci.
Ale nie jestem silna. Jak uschnięta choinka w poświąteczny czas - sypię się. I trzęsę z przerażenia.


Klik!

TOP