10:26 PM

Mama idealna.

Rok temu mniej więcej zostałam pełnoetatową mamą. W naszym domu pojawił się mały człowiek, na którego przybycie czekaliśmy kilka długich i trudnych lat. Byłam pewna, że wszystko się zmieni. Byłam w pełni przekonana, że będę kochać moje dziecko do granic możliwości.
W tym samym czasie mamą adopcyjną została moja koleżanka z grupy z OA, mająca już  córkę biologiczną. 
Leoś odmienił moje życie. Z nieszczęśliwej i umęczonej starszej, choć niespełna trzydziestoletniej kobiety, zmieniłam się w młodą, szczęśliwą, pełną energii i motywacji mamę.  Każdy dzień pełen był pomysłów na spędzenie czasu, na nowe zabawy, na stymulację rozwoju. Zaczytywałam się w książkach i poradnikach, tak by móc zaobserwować wszelkie ewentualne opóźnienia rozwojowe u synka i na bieżąco móc jakoś im zaradzić. Opóźnień nie było. Rozwój przebiegał i przebiega wzorcowo. To dawało mi ogromnego, pozytywnego kopa. Dawałam sobie ze wszystkim sama radę. Dziecko, sprzątanie, pranie, gotowanie, ogródek, blog, sesje zdjęciowe... wszystko mieściło się w moim zaplanowanym i sprawdzonym harmonogramie. Byłam naprawdę szczęśliwa. Czułam, jakbym wygrała na loterii życia. Wiem do dziś, że wygrałam :)
Dwa a może trzy tygodnie po naszej adopcji napisała do mnie wspomniana wcześniej koleżanka z grupy ( rozmawiałyśmy codziennie, ale ta rozmowa, o której piszę, była inna). Napisała mi, że jest jej ciężko, że dużo płacze. Mało rzeczy ją cieszy. Pamiętam, że była bardzo zmęczona i przytłoczona obowiązkami związanymi z dzieckiem  ( w wieku wówczas mojego obecnie energicznego Leosia). Kiedy jej napisałam, że taki stan jest normalny i żeby nie wymagała od siebie zbyt wiele, a po prostu przyjęła swoje emocje, odpisała, że to trudne, że przecież ja tak nie mam.
Nie mogłam kłamać. Ja rzeczywiście tak nie miałam, tkwiłam na mojej bardzo szczęśliwej, spełnionej wyspie marzeń, opalając się w pierwszych uśmiechach mojego szkraba, tuląc go do piersi i wsłuchując się w jego miarowy, spokojny oddech. Czułam się wolna. Pamiętam, że myślałam - "Urodziłam się po to, by być mamą."

Nie wiedziałam wówczas, że można czuć się uwięzionym, mając dziecko. 
No właśnie, uwięzionym? Co to znaczy? 

W grudniu Leoncjo skończył 10 miesięcy. A ja dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jak wiecie, był to dla nas wszystkich ogromny szok i zaskoczenie. A jednocześnie, przynajmniej dla mnie, ogromny stres o życie dziecka i o dalsze losy tej ciąży. Grudzień, styczeń i luty upłynęły mi w atmosferze ogromnego lęku i paniki wręcz, kilku moich chorób, milionów badań, szpitala Leosia, braku sił, obrzydliwego samopoczucia i dodatkowo wyrzutów sumienia. Bo jak to? Nagle z tej wspaniałej matki, mającej siłę i energię do wszystkich działań, stałam się umęczoną, nieszczęśliwą i przerażoną mamą w ciąży? Miałam wrażenie, że mój synek przestanie mnie kochać, że odtrąci mnie, bo poświęcam mu mniej czasu, bo mam mniej energii, bo z nim nie biegam po podwórku, bo przestałam go kąpać...bo...bo...bo....
Każdy aspekt był dobry, by upodlić samą siebie. Czułam, że straciłam kontrolę nad swoim życiem i że muszę podporządkować się temu, co przyniósł mi los. Podporządkować z WDZIĘCZNOŚCIĄ. Wiedziałam, że muszę być ostrożna, by nie stracić tego nowego życia, małego cudu rosnącego pod moim sercem. Jednocześnie chciałam być jak najlepszą mamą dla Leosia. Taką jak wcześniej, przed ciążą. Ale nie byłam, bo nie miałam tylu sił, a i psychicznie bardzo podupadłam.
Jak to? Przecież spełniło się moje ogromne marzenie! Zaszłam w ciążę. W związku z całą historią niepłodnościową nie dawałam sobie przyzwolenia na narzekanie. Gdzieś w mojej głowie zrodziła się chora myśl, że jeśli będę narzekać, Bóg odbierze mi rodzące się życie. Odebrałam sobie do tego prawo. Nie akceptowałam tego. Ja przecież taka nie byłam. Ja przecież miałam być matką idealną.

Marzec i kwiecień były lepszymi miesiącami. Przestały mi dokuczać silne bóle w dole brzucha, poznaliśmy płeć maleństwa, Leoś zaczął mówić i stał się taki "dorosły" i rozumny. Spędzał coraz więcej czasu z tatą, bo pogoda za oknem była dość ładna. Jeździli na wycieczki rowerowe, zwiedzali wszystkie pobliskie place zabaw i parki, naprawiali razem samochód, obrabiali ogródek. A ja obserwowałam ich z czułością i miłością...i smutkiem, że nie mogę w pełni uczestniczyć w naszym życiu.

W maju było już gorzej. Bóle wróciły, zaczęły się skurcze, brzuch wyrósł jak grzyby po deszczu, zaczęły się trudności w spaniu, oddychaniu, codziennych czynnościach. Do tego doszło potworne zmęczenie i bardzo szybka męczliwość przy najdrobniejszych czynnościach. Okazało się, że nie jestem w stanie zrobić wielu rzeczy sama. Moje poczucie własnej wartości dramatycznie spadło.
"Nie jestem dobrą matką dla Leosia. Chciałabym być inna, zdrowa, silna. Nie jestem dobrą matką dla Amelki. Przecież powinnam się cieszyć z mojego stanu, a nie czuć się zmęczona i obolała. Nie zasługuję na moje dzieci" - takie myśli wciąż i wciąż zasiedlały moją głowę.

W czerwcu po rozmowie z mężem zdecydowaliśmy, że potrzebuję pomocy. Przede wszystkim dlatego, że grozi nam przedwczesny poród, a opieka nad Leosiem + obrobienie domu + ugotowanie obiadu to na tę chwilę dość sporo obowiązków i konieczność stałej aktywności. Zaczęliśmy szukać niani. Na 5h dziennie i to tylko na te dni, gdy mąż pracuje (a on pracuje na zmiany i nie jest to system od poniedziałku do piątku). Przygodę z nianią opisałam. A cała sytuacja jeszcze silniej pogłębiła mój zły stan psychiczny.
Zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam pierwszych objawów depresji przedporodowej. To co wcześniej mnie cieszyło, zaczęło wzbudzać we mnie poczucie winy. Zaczęłam czuć się winna, że jestem w ciąży i nie mogę w pełni oddać się opiece nad Leo. Jednocześnie myślałam o sobie jak o wyrodnej, złej i egoistycznej flądrze, której przeszkadzają duszności, ciągnięcia i kłucia w kroczu, zamiast cieszyć się nadchodzącym wielkimi krokami porodem. Siadałam na skraju łóżka i płakałam. Czasem przez jakąś drobnostkę, czasem zupełnie bez powodu. Nadal, choć znacznie rzadziej, zdarza mi się siąść i płakać.
1) bo boję się porodu
2) bo boję się, że coś stanie się Małej
3) bo boję się, że nie będę samowystarczalna
4) bo chciałabym mieć kogoś, na kogo mogę liczyć, kto mnie nie oceni, a po prostu wesprze
5) bo chciałabym wszystko zrobić jak najlepiej
6) bo czuję się samotna i niezrozumiana

I dlatego od jakiegoś czasu energię, której mi ostatnio przybyło kieruję w swoją stronę. Skupiam się więcej na sobie, bo oprócz bycia matką jestem też kobietą, dziewczyną, osobą, która ma prawo do własnych uczuć i obaw, indywidualną jednostką z własnym charakterem i potrzebami, z taką a nie inną psychiką i historią.
Nie muszę być mamą idealną. Ale jedno wiem na pewno, takich mam...nie ma :) 
Bezsprzecznie kocham moje dzieci najbardziej jak umiem. I to starsze, której śpi obok w łóżeczku, i to młodsze, które siedzi ściśnięte głową w dół w moim brzuchu i wypycha nóżki waląc w żebra. Chcę im dać jak najwięcej. Nie mogę jednak w tym wszystkim zapomnieć o sobie. Mam prawo do własnych radości, smutków, a nawet łez.  Paradoksalnie - w momencie, w którym dałam sobie prawo do tych wszystkich uczuć, które mną miotają, bez oceniania siebie jako matki i osoby, wiele z tych uczuć wyparowało lub zbladło.

I jeszcze jedno wiem na pewno, tak łatwo przychodzi nam ocenianie innych, a jeszcze łatwiej przychodzi nam ocenianie samych siebie. Zawsze porównujemy się do kogoś... koleżanki, kolegi...zazwyczaj do tych, co mają lepiej. Wówczas my wypadamy gorzej, a to rodzi w nas poczucie niskiej wartości, jesteśmy po prostu gorsi. 
Istnieją też takie typy ludzkie, które porównują innych do siebie. Ociekają dumą, gdy w swoich oczach wypadają lepiej ( skoro ja potrafię tak czuć i robić, a on/a nie = przekonanie o własnej zajebistości).Takie porównywanie naprawdę pozbawione jest totalnie sensu, bo:
1) nie znamy w pełni życia i trudności tej drugiej osoby
2) każdy z nas ma inny charakter, inne potrzeby, inne cele

Jestem sobą. I zrobię wszystko, by być pewną siebie i własnej wartości osobą. Właśnie dlatego, że wiem, że potrafię. Taka już byłam, gdy odnalazłam Leo. Porównuję siebie dziś i siebie wtedy. Tylko takie porównywanie ma sens :) To daje siłę i motywację :) A jak wszystkim wiadomo - szczęśliwa mama to szczęśliwe dzieci :)))
Czego chcieć więcej?

EDIT: Pytacie w komentarzach o koleżankę, o której pisałam w poście. Oczywiście, że dziś jest szczęśliwa! I kocha swoje dziecko najbardziej na świecie. Jest ich oczkiem w głowie i wielką radością :) Podałam jej przykład, żeby pokazać, że początki bywają różne, że nie należy od siebie wiele wymagać i porównywać do innych. Ja z Leosiem nie miałam baby bluesa, ale z Amelką widzę już, że będzie inaczej.

12:41 PM

365 dni.

---> Wspomnienie.
 
1 rok, 12 miesięcy, 365 dni, 8760 godzin, 525600 minut, 3153600 sekund, w każdej chwili... kocham Cię Synku.

Pierwsza rocznica chwili, w której dowiedziałam się, że czekasz, tak jak i my.
Tamten moment odmienił moje życie i mnie na zawsze.
Nic już nie jest takie samo.
Nawet, gdy tracę cierpliwość. Nawet, gdy nie śpię 10 noc z rzędu. 
Nawet, gdy codzienność mnie przytłacza. Jestem szczęśliwa.
Dzięki Tobie.
Dzięki Tobie kocham. Dzięki Tobie, tylko dzięki Tobie Synku, poznałam, czym jest macierzyństwo.
Dzięki Tobie zrozumiałam i zaakceptowałam własne ułomności.
W Twoich oczach odnalazłam sens mojego życia. 
Oddając Ci siebie i wszystko co mam, zyskałam o wiele więcej. 
Dałeś mi pierwsze uśmiechy.
Dałeś mi pierwsze słowa.
Dałeś mi pierwsze kroki.
Dałeś mi ciepło swych małych rączek.
I radosną lepkość swoich buziaków.
Ty pierwszy nazwałeś mnie swoją mamą, mami, Ają.
Ty pierwszy przyniosłeś mi uśmiech w mój pierwszy Dzień Matki.
Dałeś mi pełny dom.
I miłość, której nie sposób ubrać w słowa.

1 rok, 12 miesięcy, 365 dni, 8760 godzin, 525600 minut, 3153600 sekund, w każdej chwili... kocham Cię Synku. Nigdy nie przestanę być wdzięczna za nasz CUD. Za zbieg okoliczności i wydarzeń, które pozwoliły nam się spotkać, które pozwoliły mi wziąć Cię w ramiona i opiekę. Które uczyniły ze mnie Twoją mamę, a z Ciebie mojego Syna.

Mój Leosiu. Mój Synku. Należę do Ciebie bardziej niż mogłam kiedykolwiek przypuszczać.


 
 


  --->

8:56 PM

Nie jestem sobą.

Dziękuję za wszystkie komentarze pod ostatnim postem. Dziękuję za zrozumienie i troskę. Za pomysły i podpowiedzi. Na wszystkie odpiszę, jak się zdystansuję na tyle, by być sobą. 
W tej chwili jestem chodzącą bombą zegarową.Wszystko mnie wkurza, mam wrażenie, że wszyscy się na mnie uwzięli, mam ochotę uciec gdzieś z Leonkiem, ale nawet nie mogę już biegać. Chyba pierwszy raz naprawdę odczuwam huśtawkę emocjonalną w tej ciąży. Coś podobnego do huśtawki przed okresem tylko, że do potęgi 101. Aaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Jestem w 32 tc, przytyłam 10 kg. Wczoraj miałam USG. Szyjka nie jest skrócona, rozwarcia też nie ma, ale mała ma już bardzo nisko główkę i napiera nią na szyjkę, stąd te kłucia ( czuję je ciągle, jak tylko wstanę). Odruchowo co chwilę zaciskam nogi. Do tego brzuch się napina. Już nie tak regularnie jak wcześniej, ale często. Sapię jak słoń. Nie mogę się schylać. Boję się porodu. Boję się, jak sobie poradzę choćby na samym początku, w połogu jeszcze. Boję się - bo kocham mojego Leonka i nie chcę, żeby mu czegokolwiek zabrakło. Jest jeszcze bardzo malutki i potrzebuje mamy na wyłączność. I teksty typu:"będziesz miała nowego dzidziusia, a dla Leosia będziesz niedostępna" rozwalają mnie na łopatki. Nie wiem, jakie trzeba mieć doświadczenia, żeby wysnuć taki wniosek? Szukam pomocy właśnie po to, żeby mojemu dziecku niczego nie zabrakło, choć nieuniknione jest, że wiele się zmieni. Nie ja pierwsza rodzę dziecko o 1,5 roku młodsze od rodzeństwa, ale takich komentarzy jak u mnie, nie spotkałam nigdzie. O co chodzi?
Fajnie, jak wnioskuję z komentarzy, że są wśród Was Matki Polki, które nie potrzebują snu, mają 6 rąk, radzą sobie bez pomocy rodziny ( takiej choćby jak przyniesienie obiadu, czy wyjście z dzieckiem na spacer), do tego czerpią energię do życia z karmienia piersią ( i uważają ten aspekt jako decydujący o zaangażowaniu i miłości matki do dziecka) , ale JA DO NICH NIE NALEŻĘ.
Nie życzę nikomu, żeby chorował tak jak ja. Ostatnie 10 dni brałam wlewki z hydrocortyzonu, bo zamiast się załatwiać to bryzgałam śluzem i krwią. O dziwo pomogły. Więc jest duża szansa, że obejdzie się bez szpitala. Tego właśnie chcę uniknąć, bo wtedy ani Leonek, ani Amelka nie będą mieć przy sobie mamusi. 

Moja przyjaciółka po ostatnim wpisie o niani i po przeczytaniu komentarzy napisała mi:
"Ala, czy na pewno to jest Ci potrzebne? Masz na to siły?"
I nie wiem, czy mam. Być może lepiej będzie zniknąć na jakiś czas i wrócić, gdy będę sobą. Gdy naturalnie hejterskie i oceniające komentarze będę miała głęboko w d.....
W tej chwili podchodzę do wszystkiego bardzo emocjonalnie. Wybucham płaczem i wpadam w histerię z byle powodu. Potem przepłakuję całe noce i nie mogę spać. To nie jest zdrowe ani dla mnie, ani dla moich dzieci.


8:31 PM

Niania.

W środku maja zaczęliśmy szukać niani. Najpierw po "znajomości", potem przez ogłoszenia lokalne, na końcu przez portal niania.pl. Wpłaciliśmy 50zł ( taka jest tam niestety minimalna wpłata, żeby mieć dostęp do niań i żeby one miały dostęp do Twojego ogłoszenia). Wybrałam kilka Pań spełniających moje kryteria ( wiek - nie chciałam młodej dziewczyny, raczej kobietę po 35 roku życia, cena - tu nie ukrywam, że 10zł/h to był nasz max, bo na więcej nas po prostu nie stać, miejsce zamieszkania - jak najbliżej naszego (wiadomo, że Trójmiasto jest dość duże), i na końcu - referencje). Niestety, żadna z Pań, do których zadzwoniłam nie chciała opiekować się dzieckiem na zmiany ( a takiej niestety nam trzeba, bo mąż tak pracuje) i żadna nie zgodziła się na weekendy, natomiast fakt, że ja jako matka będę obecna w domu przyjmowały stanowczym: "Co to to nie." Byłam dość zrezygnowana. Ale wtedy rozdzwoniły się telefony od niań, które zainteresowało moje ogłoszenie. Umówiłam się z pierwszą. Zastanawiałam się, na co mam zwrócić uwagę, jakie zadać jej pytania, jak się zachować, ale jednocześnie nie chciałam być wścibska i natarczywa ( to przecież tylko pierwsza rozmowa).
Pani przyjechała z okolicznej wsi. Mówiła, że dojazd ma świetny. Wzięłam Leonka i poszliśmy po Panią na przystanek, bo trafić do nas naprawdę nie jest łatwo. Zobaczyłam ok.60-letnią, zadbaną Panią. Przywitała się ze mną i od razu z moim maluchem. Podobało mi się jej podejście. A i Leo uśmiechał się do niej i był zadowolony. Dotarłyśmy do domu, postawiłam herbatę i zaczęłyśmy rozmawiać. Leoś w tym czasie bawił się zabawkami, albo podchodził do stołu i próbował ściągnąć herbatę, albo wdrapać się mi na kolana (wykrzykując apa,apa,apa,apa).
Miałam przygotowany zestaw pytań, głupio mi było czytać z kartki, więc zadałam tylko te, które zapamiętałam. W przygotowaniu takiego zestawu oczywiście pomógł mi google :)
Dla zainteresowanych wklejam przykładowy link:
O co pytać przyszłą nianię?

Niania okazało się, że nie ma doświadczenia w zawodzie. Ale wychowała trójkę synów i opiekowała się dwuletnią obecnie bratanicą. Zmianowość i praca w weekendy to dla niej nie problem. Z entuzjazmem przyjęła również fakt, że będę obecna w domu ( "To świetnie. Dla mnie to lepiej" - krzyknęła) - mogło mnie to zastanowić, ale po wcześniejszych rozmowach telefonicznych wzięłam tę jej radość za pozytyw... Umówiłam się z nią na próbny dzień.
Spóźniła się godzinę. W ogóle była zaskoczona godziną ( umówione byłyśmy na 13), bo gdy zadzwoniłam dzień wcześniej upewnić się, że będzie, ona potwierdziła, że będzie rano. Przyszła o 14 i już w drzwiach opowiadała, że musiała przecież pojechać do Gdańska opłaty zrobić... Nie ukrywam, że ja nie spóźniam się nigdy. Nigdy się nie spóźniałam. Wszędzie jestem przed czasem i byłam już tak wściekła, że myślałam, że ją po prostu wyproszę. Ale się ugięłam. A co tam, nie można ludzi skreślać na początku. Może mogłam dokładniej przedstawić jej moje oczekiwania. Na pewno! Teraz myślę, że to był mój podstawowy błąd... Ale, gdy mówiłam jej, że chcę by opiekowała się moim 15-miesięcznym dzieckiem i ogarniała przy nim - wydawało mi się, że naturalnie wpisane jest w to karmienie i sprzątnięcie po nim, zmienianie pieluszek, spacery, zabawa i zebranie zabawek.
Już pierwszego dnia zobaczyłam, że Leoś ma odwrotnie ubranego pampersa ( o zgrozo!), ale wydało mi się to nawet zabawne. Wytłumaczyłam pani, jak ubieramy pieluszki. Gdy zrobił pierwszą kupkę ostrzegłam ją, że zmienienie pieluszki nie będzie łatwe. Leoś nie znosi przebierania kupy. Mycia jej i ubierania ciuchów... Ucieka przy tym, piszczy, kopie. No kurczę, wiem, że to nieładnie, ale to 15-miesięczny dzieciak. Obecnie faktycznie, dla mnie jest to problem, bo jego kopniaki trafiają prosto w mój brzuch, dlatego przebiera go tatuś...no i miała niania... Przy pierwszej kupce, drugiej i trzeciej - niania mi tylko asystowała. Trzymała Leośka za nóżki, ja wycierałam pupkę i ewentualnie smarowałam sudocremem ( coś mu się ostatnio odparza, może dlatego, że ciepło jest) i wkładałam pampersa. Weszło jej w krew widać, bo od tamtej pory, jak tylko jest kupa to jestem wołana na pomoc. Dziś zdecydowanie powiedziałam, że musi sobie poradzić sama, bo przecież mnie może w domu nie być. Czasem muszę jechać do lekarza, czasem wyjść do sklepu czy apteki... Widziałam, że się wściekła. Jestem pewna, że ona się tej kupy brzydzi. Nie bardzo mogła sobie poradzić. Chustki po umyciu z kupą wylądowały na dywanie ( mamy taki jasny beżowy....), brudny pampers nie zapięty, Leon darł się wniebogłosy (mi też czasem się tak drze).  Poza tym zaczęła ubierać mu czystą pieluchę na brudną pupę, tam jeszcze było mnóstwo kupy! Nie wiem, ale dla mnie to tragedia. Kto chciałby chodzić ze swędzącą pupą? Poprosiłam, żeby myła pupę jeszcze jedną chustką, nawet jeśli już jej się wydaje ta pupcia czysta... Ryk Leona był coraz głośniejszy. W końcu wycedziła do niego - "Ze skóry cię nie obdzieram". Smutne to. Jest u nas 5 raz i mały już ją wkurza? Zaczął krzyczeć:" mami, mami". I normalnie unikał jej dotyku, przybiegł i przytulił się do mnie... Uspokoiłam go, że niania jest dobra i fajna, i że pójdzie z nią na dwór się pobawić. Trochę pomogło.
Generalnie jednak Pani za Leosiem nie nadąża. Wczoraj chciałam pojechać kupić Leośkowi bluzy na lato, jakieś rozpinane, w środy w lumpach jest u nas 50%. Przy lumpeksach są place zabaw, więc zaproponowałam Pani, że wezmę ją i małego. Oni pobawią się na placu, a ja chcę się przejść chwilę po sklepach (to raptem 3 sklepy). "Fajnie, może też coś sobie kupię" - powiedziała niania.(WTF?)
Kto powinien ubrać i przygotować dziecko na spacer? Wydaje mi się, że niania. Ale ona stanęła w drzwiach w bucikach i okularkach przeciwsłonecznych na głowie, i już czeka na samochód. Leoś tylko w trampkach, bez czapki i szaliczka. Bez picia, chrupek, czy banana... Bez smoczka. Poprosiłam, by to przygotowała. Wzięła tylko połowę rzeczy. Dopakowałam.
Na miejscu to już był koszmar. Wiało i pani rozwiewało szalik, który ciągle poprawiała, a Leon w tym czasie biegał wzdłuż deptaka, po którym jeździły rowery. Nie wzięłyśmy wózka (szczerze mówiąc myślałam, że jest w bagażniku a i nie pomyślałam, bo wózkiem zawsze zajmuje się mój mąż) i Leoś nie chciał iść z Panią za rączki. Nie było to daleko, można było go wziąć na ręce i zanieść, ale jak się potem okazało, Panią bolą biodra... Współczuję,  ale no co mam zrobić, do takiej pracy potrzeba kogoś sprawnego. Więc ja się wróciłam i wzięłam go za rękę, i poszliśmy.
Trochę się wyrywał, no ale to norma. W sklepie byłam może z 5-10 min. Gdy wyszłam Leoś biegł prosto do pobliskiego rowu. Pojechałyśmy do domu. Z jazdą samochodem też jest moim zdaniem coś nie tak. Niania siadła z przodu, zamiast z tyłu z dzieckiem. Podczas jazdy ani razu na niego nie spojrzała... Ja, dopóki mój brzuch nie stał się większy ode mnie, zawsze siadałam z tyłu...
Dziś to już w ogóle była tragedia. Pani spóźniła się 10 minut (ostatnio 15 minut), gdy spytałam dlaczego, powiedziała, żebym nie przesadzała, to tylko 10 minut. I udała się do toalety, z której wyszła po kolejnych 10 minutach. Po domu chodzi w butach, choć prosiłam ją, żeby przywiozła sobie kapcie... Leoś nie miał najlepszego humoru. Nie chciał z nią iść na dwór, wołał mnie (jak mnie woła, to pani mu odpowiada: " mama poszła sobie poleżeć", nawet, gdy prasuję ciuchy dla małej...) Dziś czuję się źle, znów ma skurcze i kłucia w środku, muszę leżeć. Ale niania ani nie dała przez 3h dziecku jeść, ani nie zmieniła pampersa, tylko ciągle mu śpiewała... a on się nudził i płakał. Hitem dzisiejszego dnia była piosenka brzmiąca tak:
"Jedzie koń, jedzie koń podkówkami bije uciekaj Leonku bo cię koń zabije".
Po tych 3h zaniosłam mu jedzenie. Poprosiłam, żeby z nim wyszła na dwór, a nie siedziała w zamkniętym pokoiku. W końcu wyszłam z nią. Zaczęła szukać Leośka butów na dole, a przecież widziałam, że weszli w butach do góry i zostawiła je na górze przed pokojem. Gdy jej powiedziałam, że buciki są na górze stwierdziła, że ich tam nie zanosiła ( przedziwne!)... Zeszłyśmy, zrobiłam kolację ( pani je posiłki, tak się z nią umówiłam), ale po posiłku, jak co dzień, zostawiła naczynia gdzie popadnie... Później co chwilę (ale dosłownie do 5-7 minut!) zaglądała do domu na zegarek, bo nie może się spóźnić na busa. Godziny pracy były ustawiane pod jej dojazdy. Wiedziałam, że ma o 18.45, więc pracę kończy o 18.30, żeby spokojnie zdążyć. A to była dopiero 16... Powiedziałam jej, że nie chcę być nieuprzejma, ale jeśli praca u nas jest dla Pani zbyt ciężka nie ma sensu się wspólnie męczyć. Ale pani zaprzeczyła, wszystko jest w jak najlepszym porządku, ona traktuje Leosia jak swojego wnuka itp. 
Dziś miała być też niani pierwsza kąpiel. Uczestniczyła wcześniej w kąpieli wraz z moim mężem, żeby zobaczyć co i jak. A dziś była normalnie zupełnie nierozgarnięta. Nie wiedziała, czym myć dziecko ( miała do wyboru mój Lactacyd i Nivea Baby...). Leon zachowywał się jak wariat. Zaczął chlapać i piszczeć. Ja już się do wanny nie schylę. W zeszłym miesiącu przyjeżdżała pomagać mi męża mama myć Leonka. Wyszłam z łazienki z tej kąpieli. Słyszałam, że mały szaleje. Gdy wróciłam Leoś wisiał na jednej ręce nad wanną trzymany przez tę babę za nadgarstek, cały był w czerwonych śladach, tak jakby ktoś go mocno ściskał... Nie było mnie może 45 sekund!  Kazałam jej go wyjąć, zabrałam go do pokoju, ubrałam. Ona przyszła, stanęła obok łóżka. Leoś wstał i zaczął biegać po łóżku i nagle tuż przy niej - skoczył na główkę do swojego łóżeczka. Jego szyja wygięła się w łuk. A ja po prostu się wydarłam - "O Boże!" Zrobiło mi się słabo. 
Nic mu się nie stało. Ale nie mogę zostawić więcej tej kobiecie mojego dziecka. Ono nie jest z nią bezpieczne. Chciało mi się ryczeć. Poprosiłam, żeby już sobie poszła. Przed chwilą napisałam jej smsa, że dziękuję jej za te 5 dni pracy i żeby więcej nie przychodziła. Wiecie co? Zaczynam się zastanawiać, czy ta kobieta nie jest czasem psychicznie chora, albo nie ma demencji... Boję się trochę, że jeszcze się tu pojawi.
I naprawdę, naprawdę -  nie wiem co powinnam teraz zrobić. Po tym wszystkim mam znów skurcze i kłucia, mam kluchę w gardle. Uśpiłam Leonka, ale on się budzi co chwilę i płacze... Mam wyrzuty sumienia i jest we mnie ciągły niepokój o moje dziecko. Nie wiem, czy jestem w stanie zaufać jeszcze jakiejś kobiecie. Z całą pewnością żłobek byłby w naszym przypadku lepszym rozwiązaniem.
Wiem, ten post przepełniony jest emocjami. Pisałam go na gorąco. Muszę się do tego wszystkiego jakoś zdystansować.


9:14 PM

(Prawie) letni spacer.

Dziś będzie migawka zdjęć :)
Wczoraj pojechaliśmy na Westerplatte. Pogoda była przepiękna. Temperatura dochodziła miejscami do 24 stopni w cieniu. Po prostu lato!
Wspomnienia utrwalone :)  :)

 Mój synek ogląda stokrotki.

 Najukochańszy z kochanych - Leosiowy "tatu".

 Zatrzymane. Uwielbiam takie kadry :)

 Mały, sentymentalny Leon.

 Bursztynek.
 
 Kochane, słodkie, mamusi najcudowniejsze, bose, małe syrki na piasku...

 Mama i córka. 31 tc.

Moje dzieci i ja :)

A już w następnym poście opowiem Wam o Leonkowej Niani i w związku z jej obecnością - mojej walce z samą sobą :)

9:30 PM

Dziecko.

D...ar
Z..abawa
I..skierka
E..nergia
C..iekawość
K..ochanie
O..pieka

Wyjątkowy Dzień Dziecka. Nasz pierwszy wspólny.
Mam dziecko, które nosiłam w sercu. Teraz pod sercem noszę kolejne.
Moje dzieci to mój Skarb. Dzięki nim jestem mamą.


A na zdjęciach mój Skarb jedzie swoim nowym autem - pierwszym prezentem na Dzień Dziecka :)



PS. Udaliśmy się do innego dentysty. Jedna jedynka została doklejona. Druga miała być doklejona w środę. Nie będzie. Bo Leoś już tę świeżo doklejoną znowu ułamał, gryząc jakąś zabawkę. No nic. Już się oswoiłam. Mój Drakula, nawet szczerbaty, jest rozkoszny. Wszystkim komentującym i wspierającym mnie pod ostatnim postem - serdecznie dziękuję. Opowiedzieliście fantastyczne historie, niesamowite aż, że autentyczne. Jesteście super!

Klik!

TOP