10:06 PM

Obudź mnie za jakiś czas.

Znów tęsknię i brak mi cierpliwości.  Zawsze tak się czuję, gdy ktoś bliski opowiada mi o swojej ciąży. Dziś moja siostra była na USG, mówiła, że widziała nóżki i rączki maleństwa, że Jej maluszek ma już 5 cm i podrapał się podczas badania po głowie.
Czy to źle, że nie mogę tego słuchać? Czy ona nie mogłaby się pohamować?
Chciałabym usnąć i obudzić się później. Gdy zadzwoni telefon. Gdy będę mogła być niewyspaną mamą. W końcu.  Nareszcie.
Mój mąż zapytał mnie dziś - po co Ty piszesz te posty? Czy Ty potrzebujesz w życiu litości?
Pytam więc sama siebie - czy piszę to, bo potrzebuję litości? Czy szukając wsparcia szukamy litości? Czym w ogóle jest litość?
Nie wiem, czego potrzebuję. Wiem, że gdy myśli ulecą ze mnie, gdy staną się zapisanym ciągiem liter, słów i zdań, czuję się lżej. Czuję się lżej, gdy któraś z Was poświęci mi chwilę i napisze, odpowie, wesprze, podzieli się opinią.
Dziękuję Wam. Bo - abstrahując od powodu dla którego piszę tego bloga - to Wy staliście się powiernikami mojego smutku, lekarstwem na życiową niestrawność...
Dziękuję Wam.
Szczególny całus dla Ciebie MIA :*

10:13 PM

Zawieszenie.

Czuję się jakaś taka zawieszona. Nie jest to złe uczucie. Nie tym razem. Po prostu jeszcze chwilami nie mogę uwierzyć, że w końcu ruszyliśmy do przodu. Jakoś tak lżej mi żyć, choć daleko mi jeszcze do radości, z całą pewnością nie jestem nieszczęśliwa.
W tym zawieszeniu ostatnio patrzę na mojego męża i nawet, jak mnie wkurza, myślę - "Kurczę, chłopie, kocham Cię, idziemy się całować?" :) Ostatnio mi właśnie taka ochota na całusowe szaleństwa przyszła :) To pewnie przez huśtawkę hormonalną w moim organizmie, bo znowu plamię.
W piątek znów do Ośrodka, czyli spędzimy kolejne 6h w aucie.
Ale czego się nie robi dla dzieci ;) 
Się poświęcę ;)


4:57 PM

Mężczyzna vs. Bóg.

Postanowiłam napisać o czymś, co siedzi we mnie głęboko, czego się wstydzę, co rzeczywiście nie jest łatwe do opowiedzenia... Nie robię tego dlatego, że oczekuję od kogoś aprobaty czy wsparcia, chcę to napisać, bo potrzebuję się tym podzielić, bo może ktoś kiedyś, będzie czuł jak ja i gdy to zobaczy, zrozumie, że nie jest w tym sam...
BÓG. Stwórca. W moim przekonaniu jedyny dawca życia ( wciąż mam takie przekonanie).
Wydawało mi się zawsze, że jestem z Nim tak blisko. Śpiewałam w chórze kościelnym kilka lat. Chodziłam pieszo do Częstochowy, by modlić się pod Świętym Ołtarzem. Co niedzielę chodziłam do kościoła. Układałam własne modlitwy. Godzinami rozmawiałam z Bogiem. Starałam się żyć zgodnie z przykazaniami.
 (Oczywiście nie zawsze. Jestem furiatką. Jak się wkurzę, to z mężem zawsze dobre pół godziny się rozwodzę ;) Miesiąc po ślubie napisałam nawet pozew rozwodowy o 2 w nocy ;) Czasem Go wyzywam. Bywa, że przeklnę. Jestem też małym próżniaczkiem. Bywam leniwa i rozkapryszona... ;D Ale któż nie ma wad? )
Teraz, gdy jestem pewna, że moją drogą jest adopcja, wydawać by się mogło, że Bóg jest mi wciąż bardzo bliski i wciąż "staram się żyć zgodnie z przykazaniami". Jednak...coś się zmieniło. Nie do końca tak czuję. Jestem szczerze zaniepokojona moimi myślami, które stały się wręcz odarte z wiary.
Myślę: jest dziecko- gdzieś, w samotności, czeka na mnie, jestem ja - tu, w tęsknocie czekam na nie. To takie ludzkie dopasowanie. Jak klucz do zamka.
Ale czy jest w tym Bóg? I czy w ogóle On jest?
Zwątpiłam. Nie wiem, czy jest. Nie zadaję mu, jak kiedyś, pytań, wieczorem nie czuję potrzeby modlitwy... Nie wierzę w nią. Czasem tylko westchnę i złożę dłonie,ale nie mogę nic z siebie wykrzesać. Ani słowa. A klepanie formułek typu "Ojcze nasz..." nigdy nie było dla mnie wyrazem miłości do Boga.
Dlaczego tak się czuję? Dlaczego tak czuje się mój mąż? To On najbardziej podkreśla, że Bóg nas nie słucha. Gdy to mówi, serce mnie wręcz boli. Wiem, że bardzo cierpi. Mówi się, że ból niepłodności rozkłada się nieproporcjonalnie w głównej części na kobietę. Mój mąż cierpi mam wrażenie równie mocno. Tyle, że inaczej niż ja, bo w ciszy. W samotności, w walce z samym sobą. I najbardziej widzę to właśnie po jego relacji z Bogiem. Czy to się zmieni? Czy tak już zostanie? Czy jeszcze uwierzymy, że to nie nasz, a Boży plan był takim jakim przyszło nam żyć?
Patrząc na nas widzę dwójkę rozkapryszonych dzieci, które ponieważ nie dostały tego, co chciały, obraziły się. Czas pozwolił im dojrzeć i wybrać inną drogę. Ale nie taką, o którą prosiły Boga. Przez to pojawiło się w naszych głowach przeświadczenie, że dzieje się to bez ingerencji Bożej. No i pojawił się dziecięcy FOCH! (Jak mawia mój chrześniak : Nie lubiem ciebie tatuś, jesteś niedobly! )
O ile ja czuję, że to się zmieni, gdy dziecko pojawi się w naszym domu, o tyle martwię się, że w przypadku mojej drugiej połówki jest to raczej proces bardziej złożony. On nie wybacza krzywd tak jak ja. Ja jestem do nich przyzwyczajona, ja nie drążę, ja przyjmuję i idę dalej. On pamięta, analizuje, wypomina... I choć można by powiedzieć w tym miejscu - że to przecież nie Bóg nas skrzywdził, to niestety takie myśli w człowieku się pojawiają. Bo człowiek, istota słaba, musi mieć kogoś do obwinienia. A gdy chodzi o "dary losu" - pretensje płyną do LOSU, czyli do Boga.
I na koniec dodam tylko, że jeżeli czytają ten wpis ludzie wierzący to proszę Was o modlitwę za nas o wiarę, miłość i szczęście.



9:10 AM

Tęsknota.

Po złożeniu dokumentów w Ośrodku nic nie napisałam. Nasze spotkanie trwało 1,5h. Jakoś czuję, że nie powinnam opisywać jak przebiegło. Na pewno celem OA jest zweryfikowanie naszej dojrzałej, świadomej i po części altruistycznej ( mniej egoistycznej, albo nawet wcale) decyzji o przyjęciu dziecka. Czułam się jak ktoś, kto przychodzi złożyć podanie do szkoły nauki jazdy, a tam informują go, że na pewno zginie w wypadku samochodowym. Głupie porównanie, ale niech już zostanie. Wiem, że przede wszystkim liczy się dobro dziecka i tak naprawdę niczym mnie nie zaskoczono, no może poza formą wypowiedzi. Mocno pozbawioną uczuć, natomiast baaaardzo formalną.
Jest mi smutno. Od dwóch dni jestem przygnębiona. Tęsknię za dzieckiem. Nie wiem, czy to uczucie można rzeczywiście nazwać tęsknotą, czy jest to coś innego, ale jest to bolesne. Wczoraj leżeliśmy z mężem i tuż przed snem rozpłakałam się.
Powtarzam sobie w myślach...jeszcze trochę.... jeszcze trochę...

9:06 AM

Tik Tak :) czyli odliczanie wystartowało :)

Wczoraj weszliśmy formalnie na drogę adopcji. Dokumenty złożone i już za tydzień pierwsze spotkanie indywidualne.
Nowy etap właśnie się zaczął!!!!!
http://www.youtube.com/watch?v=COyArWV8JB8

12:26 AM

Żyjemy i do Ośrodka dokumenty kompletujemy :)

Żyjemy.
Wakacje zleciały jak z bicza strzelił. Były naprawdę intensywne, tak intensywne, że po powrocie musiałam je odsypiać :) Jak to bywa w naszej rodzince, nie mogło obejść się bez przeszkód. Ale nie jakiś tam malutkich kłodek pod nóżkami, nie, nie... Tylko wielkich, olbrzymich, zwalistych pni, rozwalających wszystko po drodze... to tak.
Jak więc było? Ostatecznie - było cudownie, ale...:
Zmęczeni, ale niezwykle szczęśliwi, po 14 godzinach w aucie dojechaliśmy do Poljanaku, miejscowości znajdującej się ok. 3km od Jezior Plitwickich na Chorwacji. Nocleg był wspaniały, śniadanie - palce lizać:
 Tuż po śniadaniu, rozemocjonowani i głodni pięknych, egzotycznych widoków wsiedliśmy do auta, które powitało nas krótkim: "Check the oil". Po szybkiej diagnozie przeprowadzonej przez naszych chłopców ( byliśmy we czwórkę, my i nasi przyjaciele Ewa i Michał) okazało się, że w płynie chłodniczym jest olej i że po prostu nigdzie dalej nie pojedziemy. Spędziliśmy więc 6 godzin przy naszym aucie podziwiając taki oto widok:

 W międzyczasie otrzymałam od męża pamiątkową stokrotkę, zjedliśmy pół kilo czereśni i dowiedzieliśmy się, że ubezpieczenie nie może nam pomóc, bo mamy... jakąś tygodniową karencję na lawetowanie.
 Nie pozostało nam więc nic innego, jak wezwać mechanika i zlawetować auto do zakładu w Chorwacji ( mieliśmy jeszcze nadzieję, że to może jakaś drobna usterka, którą można szybko maprawić). Lawetę umówiliśmy na kolejny dzień i wykupiliśmy kolejny nocleg w Poljanaku. Nasz przemiły gospodarz dał nam upust 30% widząc nasze zatroskane miny i swoim autem obwiózł nas po okolicy. To właściwie dzięki niemu zwiedziliśmy przepiękny Park Krajobrazowy i zobaczyliśmy lazurowe Jeziora Plitwickie. Raj na ziemi!


 Ta wycieczka po okolicy pomogła nam się wyłączyć i choć na chwilę zapomnieć o fatalnej i patowej dość sytuacji, w której się znaleźliśmy. Następnego dnia już o 8.30 przyjechała laweta, w którą, jak się okazało mogło wejść tylko 2 dodatkowych pasażerów. Nas była czwórka. Ja i Ewa jechałyśmy więc na łóżku kierowcy. Doznania niezwykłe. Prędkość była zawrotna, ale jaka właściwie, mogę się jedynie domyślać, gdyż w tym samochodzie nie było prędkościomierza... a na moje pytanie - jaka jest w Chorwacji dopuszczalna prędkość - usłyszałam - nie wiem, mnie policja nie zatrzymuje.
Mimo wszystko weseli i ubożsi o 110 Euro dotarliśmy do mechanika, który... ni w ząb nie rozumiał ani angielskiego, ani polskiego, ani niemieckiego. Zanim w ogóle zajął się naszym autem  minęły 4 godziny. Mózgi nam spuchły od wysokiej temperatury i byliśmy wprost wykończeni. Napisaliśmy na komputerze w translatorze polsko-chorwackim prośbę o informację co do ceny diagnozy auta i ewentualnego działania naprawczego. Mechanik tylko spojrzał, nic nie odpowiedział, a po chwili auto nie miało już oleju, płynu chłodniczego i było uziemione na amen. Wówczas pojawiła się żona mechanika - którą nazywaliśmy między sobą Big Mamą - była tak okropnie nieprzyjemna i tak władcza, a zarazem tak monstrualnie duża, że sama się prosiła o to przezwisko. Napisała nam jakieś czterocyfrowe liczby na karteczce i my z przerażeniem stwierdziliśmy, że takiej sumy po prostu nie mamy. Zaczęła coś wykrzykiwać, że to nie Caritas itp. hasła. Byliśmy załamani. Zapłaciliśmy za spuszczenie oleju 40 Euro i za każdy dzień do lawetowania do Polski za możliwość zostawienia auta na ich podwórku - 35 Euro.Okazało się, że żeby zostawić u nich auto ( którego bez oleju nie mogliśmy nawet tknąć...) musimy w tym warsztacie zostawić kluczyki i dokumenty od auta. To wszystko było jak jakiś koszmarny, nierealny sen. Nie mogliśmy się na to zgodzić, bo nasz assistance nie istniał bez papierów od auta. Przyjechał znajomy Big Mamy, aby wynająć nam auto i jasno nam powiedział, że jak nie zostawiamy auta u Big Mamy to on nam auta nie wynajmuje. Nie mogłam pojąć, dlaczego to wszystko jest tak ze sobą powiązane... Czyżbyśmy trafili w ręce chorwackiej mafii? Oczywiście rozpłakałam się, bo naprawdę nie miałam pojęcia jak to się dalej potoczy... To trochę pomogło, Big Mama przestała na nas krzyczeć, zostawiliśmy wszystko co chcieli, wynajęliśmy auto i postanowiliśmy w końcu zacząć wakacje. Pierwszą noc spędziliśmy w Zadarze. Piękne miejsce, ale do krótkiego zwiedzania. Warto poświęcić temu miejscu 2h.
Rano wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Dojechaliśmy do Pisaka, małej miejscowości na Riwierze Makarskiej.
 Po godzinnych poszukiwaniach wynajęliśmy apartament po promocyjnej 55Euro weszliśmy na nasz własny taras i ... naszym oczom ukazał się ten oto widok:
 Zachłyśnięci pięknem i odzyskaną wolnością ( u Big Mamy miałam wizję skneblowanej czwórki Polaków zamkniętych w ciasnej, wilgotnej piwnicy) wypiliśmy litr rakiji i poszliśmy spać.
Kolejne dni upływały nam leniwie i pogodnie. Byliśmy na plaży w Makarskiej:

 Zwiedzaliśmy pobliskie plaże i miasteczka. Nie zabrakło również radosnej twórczości plażowej:
Któregoś dnia dopadła nas klątwa pękniętych sandałków ;) Popłynęliśmy stateczkiem na wyspę Hvar. Oczywiście po zwiedzaniu wyspy, na ostatnią chwilę biegliśmy, by zdążyć przed odpłynięciem statku. Podczas 'morderczego' (miałam wrażenie, że skisnę w tym gorącu, przełyk mi wysechł, a nogi drżały) biegu pękły mi sandały i biegłam w podeszwie podtrzymywanej w kostce. Musiałam drałować później w butach do pływania. Żeby było śmieszniej kilka godzin później, gdy dobiliśmy do port,u klątwa przypadła w udziale mojemu mężowi :) Oto nasze przepiękne buciki na zmianę :) :
 Spłukani doszczętnie postanowiliśmy w drodze powrotnej zwiedzić Split. Ostatnie 50 kun chcieliśmy przeznaczyć na piękną pamiątkę - najlepiej marmurowy krzyż ( Chorwacja słynie z wyrobów marmurowych). Po obejrzeniu Pałacu Dioklecjana, wbiegliśmy w podziemie, w którym znajdowało się mnóstwo straganów. (ten w spodenkach w kratkę to mój mężuś)
 Czas nas naglił, gdyż mieliśmy wykupioną tylko godzinę parkingu. W ekspresowym niemal tempie oglądaliśmy marmurowe wyroby i  udając się w stronę wyjścia wypatrzyliśmy ten wymarzony krzyż. Nikt z nas nie pomyślał, że wchodząc w to tajemnicze miejsce dopadnie nas kolejna klątwa :) Tym razem ... pękniętego krzyża. Nie trudno więc się domyślić, że gdy tylko mój mąż wziął ten cudowny krzyż w ręce i zobaczył jego cenę ( 130 kun) odłożył go, ale ten niestety upadł i rozpadł się na 3 kawałki...
Łamanym angielskim pani powiedziała nam, że musimy za niego zapłacić. Mieliśmy tylko 50 kun... A nasi przyjaciele 5 Euro... Pytaliśmy, czy można zapłacić kartą. Nic z tego. Pani wyjęła telefon, mi zrobiło się słabo, byłam pewna, że dzwoni po policję, stałam, trzymałam te 3 pęknięte elementy i nieświadoma nawet tego co robię, usiłowałam je skleić. Mąż tylko chrząknął:  "Na ślinę Ci się nie uda". Czekaliśmy. Rozmowa telefoniczna po chorwacku była przez nas częściowo zrozumiała. Wiedzieliśmy, że jednak nie rozmawia z policją tylko ze swoim szefem.
"That's ok, you can go."
Te słowa, ulga i radość - wymiotły nas dosłownie z tych wcześniej jeszcze tajemniczych podziemi.
Zrezygnowaliśmy z marmurowych pamiątek i udaliśmy się prosto po auto zastępcze oferowane przez PZU i do domu!
Big Mama auto zwróciła razem z kluczykami i dokumentami :)
Po drodze również nie zabrakło przeżyć... Okazało się, że za winietę nie możemy płacić kartą, a mieliśmy tylko 5 Euro. W naszych portfelach ustukaliśmy jeszcze trochę drobniaków: 2 Euro i 4 centy. Zabrakło nam dosłownie 1 Euro 26centów na austriacką winietę. W tym miejscu pragnę gorąco podziękować hojnym ludziom z kolejki, którzy darowali nam tę sumę! :D To dzięki Wam wróciliśmy do domu!
Ostatecznie wróciliśmy do Polski, szczęśliwi, roześmiani i zjednoczeni. Dziękuję Wam Ewo i Michale, że byliśmy tam razem. Dziękuję za bezcenne wspomnienia i wrażenia, które nadają się na napisanie książki :)
Ta cała sytuacja potwierdza, że im trudniejsza droga do szczęścia - tym lepsze wspomnienia i większa wdzięczność :)
Mimo tylu niespodzianek tegoroczny urlop uważam za najfajniejszy w moim życiu.
A na zdjęciu poniżej to ja :)

We wtorek składamy dokumenty. Dziś napisałam podanie.

Klik!

TOP