9:20 PM

Hej ho, hej ho! Do OA by się dzwoniło!

Dziś krótko i na temat. Zadzwoniłam do OA. Rozmawiałam z dyrkiem. Powiedział, że muszę się uzbroić w cierpliwość. Że jeszcze ok. pół roku czekania przed nami.
Lepiej wiedzieć, na czym się stoi. W końcu ten czas minie. W końcu minie...
Byliśmy też na burgerach w Sopocie i kupiłam latarenkę do ogrodu.
PMS wciąż mi dokucza, ale okres już powoli, powoli się pojawia i zatrze jego ślad (przeryczałam wczoraj bez powodu cały wieczór).


10:24 PM

Niepoliczalny czas.

Czekanie jest trudne. Na pociąg. Na chłopaka, który ma zabrać Cię na randkę. Na pierwszy dzień wakacji. Na wyjazd z przyjaciółmi. Na twoją kolej u lekarza. Na Boże Narodzenie, gdy się miało 6 lat. Na tatę, gdy po rozwodzie przyjeżdżał w piątek i zabierał Cię do siebie. Na pierwszy pocałunek z chłopakiem, w którym podkochiwało się od kilku miesięcy. Na powrót męża z kilkutygodniowej delegacji. Czekanie jest trudne.
Ale czekanie na dziecko jest cholernie, paraliżująco, obezwładniająco, niepokojąco trudne. A najtrudniejsza w tym oczekiwaniu jest:
*niewiedza kiedy,
*niepewność jutra,
*tęsknota
*kolejne ciąże i zazdrość
*pytania ludzi - kiedy "to" nastąpi
*brak pytań ludzi o przebieg naszych spraw :P
*telefony z nieznanych numerów o kierunkowym pasującym do regionu naszego OA

Podziwiam Was drogie matki adopcyjne!!! Podziwiam, że przetrwałyście czas oczekiwania i nie zbzikowałyście! Ja zastanawiam się, czy i mi się uda pozostać w miarę normalną ( z tyłu głowy już  słyszę głos mojej siostry:"Alka, przecież Ty nigdy nie byłaś normalna".)
Fakt no.

10:42 PM

Wielkopolska.

W telegraficznym skrócie:
* 3 dni nas nie było. Odwiedzaliśmy rodzinę. Dwie babcie, ciocie i wujków. Intensywny weekend w okolicach Poznania trochę nas wykończył. Ale było fajnie.
* Dziś przyszedł wynik mojego hist-patu. Chyba wszystko w porządku.
* Właśnie rozjaśniam włosy.
* Ostatnio moją kolekcję sówek zasiliły kolejne prezenty :)
Od uczennicy (sówka ze zgrzewanych koralików z IKEI, służy jako podkładka pod kubek <3)
 Od M. - koleżanki z OA (naszyjnik sowa okularnica)
 ...oraz zakładka 3D :)
I wszystkie te sowy czekają... czekają z nami :)

7:17 PM

Opowiem Wam Jej historię...

     Nie będę zaczynać od "...dawno,dawno temu..." , bo nie było to tak dawno. Ok. 30 lat temu. Wtedy na świat przyszła mała dziewczynka. Maleńka, bo ważyła niewiele ponad dwa kilo. Dziewczynka od zawsze kochała świat i ludzi. Mieszkała w małym mieście, w którym niemal każdy zna się z każdym.  Zawsze była ambitna. Już jako mała dziewczynka lubiła i chciała wygrywać. W klasie miała najlepsze stopnie. Miała też przyjaciółkę, z którą tańczyła, śpiewała i jeździła na rowerze. W swoim bagażu doświadczeń Maleńka miała też kilka traumatycznych przejść. Rozwód rodziców, kilka innych przerażających przeżyć, o których smutno nawet pisać, a które zmieniły Maleńką w Małą. Mała skończyła szkołę podstawową i zakochała się pierwszy raz. To była wielka miłość. Ale Mała po 2 latach została porzucona i nie umiała pójść dalej. Wylewała co noc wodospady łez.. Mała zrozumiała, że czas ruszyć do przodu, co też uczyniła. Jeszcze kilka razy została odrzucona, sama też odrzucała. Mimo upływającego czasu - ciągle była Małą. Wyjechała na studia, tam poznała Jego. Mała czuła Jego siłę, ale opierała się jej. On nie dawał za wygraną. Po kilku latach Mała stała się Jego. Potem ciężko zachorowała. Chwilami czuła się znowu Maleńką. Znów się bała. Ale nie poddawała się. Od lat miała kilka marzeń. Wierzyła, że uda jej się je zrealizować... Priorytetowym marzeniem było to JEDNO. Chciała stworzyć z Nim rodzinę. Mieć trójkę Maleńkich. Zagrożeniem dla tych marzeń była choroba. Mała była pewna, że wygra z przeciwnościami losu. Przecież On był obok. Przy nim była silna. Musiało się udać... 
Czas płynął, a Mała coraz bardziej czuła się zmęczona gonitwą za marzeniami. Któregoś dnia, spoglądając w lustro nie zobaczyła już Małej. Mała zniknęła. A na jej miejsce pojawiła się jakaś smutna kobieta. Jeszcze dość młoda, ale nieznajoma. Nieznajoma rozgościła się w życiu Małej, zabierając całą Jej przestrzeń - stworzyła smutny, trudny świat, z którym nieustannie trzeba było walczyć, żeby w nim żyć. Nieznajoma nie chciała walczyć. Umiała chyba tylko płakać i żalić się. Świat wydawał jej się obcy, niesprawiedliwy, pusty. Każdego dnia budziła się i zasypiała z uczuciem klęski, wyobcowania, niezrozumienia. W jej ciemnym świecie nie było słońca, a wiatr zawsze przynosił tylko ciemne chmury. Nieznajoma nie dawała się oswoić. Jej ponurą naturę uzupełniała stanowczość i egoizm. Nieznajoma prawie zniszczyła wszystko to, co zbudowała Mała. Gdyby nie On... Gdyby nie On.... Nieznajoma nigdy by nie zniknęła. Ale On  niesamowicie tęsknił za Małą i bardzo chciał, żeby wróciła. On miał siłę walczyć. Któregoś dnia, nikt nie wie kiedy, tak jak odchodzi śnieg w słoneczny dzień - Nieznajoma odeszła.  Zniknęła. On z przerażeniem spostrzegł, że pomimo zniknięcia Nieznajomej...Mała nie wróciła. Tamtego dnia pojawiłam się ja. Nikt nie wie kiedy, tak jak pojawia się pierwszy wiosenny wiatr... Byłam jeszcze nie do końca ukształtowana. Wiedziałam jednak, że należę do Niego i że nasz świat nie może dłużej być taki ciemny. Któregoś dnia, gdy On chciał  mnie już bliżej poznać, zza czarnych jeszcze chmur wyszło słońce.
"Nie będę już Małą" - powiedziałam - " ale odnalazłam drogę do naszych Maleńkich".
Jemu ta droga się nie podobała. On chciał mieć Małą. Z powrotem. Nic więcej. Albo Maleńkie, z których wyrosną Małe. Takie same. 
Mijały dni, tygodnie, miesiące nawet. Słońce coraz cieplej i żwawiej przypominało o swoim istnieniu. Któregoś letniego dnia, On chwycił mnie za rękę, przytulił i powiedział, że mnie kocha. Tego dnia poszliśmy w stronę Maleńkich.
Później powiedziano nam, że Maleńcy nie będą mieć oczu Małej, ani Jego inteligencji. Nie będą mieć Jej włosów o kolorze pszenicy i Jego dłoni miękkich i pracowitych. Powiedziano nam, że mogą potrzebować więcej miłości, czasu i szans, by funkcjonować w tym świecie. Powiedziano, że choć Maleńcy żyją kilka tylko chwil, to ich historia jest dłuższa i smutniejsza niż historia Małej. Ostrzeżono nas, że być może nasi Maleńcy nie będą tacy jak Maleńcy w innych rodzinach. Że nam będzie trudniej. Straszono nas na każdym kroku. Nadal się nas straszy. Mówi, że nasi Maleńcy będą źli, bo inni odnalezieni Maleńcy byli. Że będą kradli, bili, zabijali. Że będą pili.
Czasem patrzę, jak inne rodziny, te w których nie ma chorób, podążają swoją drogą po Maleńkich. Ich nikt nie straszy. A przecież statystycznie co n-ta ciąża to ciąża obciążona jakąś chorobą, Ciężką. Nieuleczalną. Genetyczną. Psychiczną. Ich się nie straszy. Im przesyła się uśmiechy- mówiąc - będzie dobrze.
Wiemy, że może być różnie. Naprawdę wiemy. Baliśmy się. Nadal się boimy. Ale czujemy, że Maleńcy czekają, aż w końcu ich znajdziemy. I dlatego mimo strachu, chwilowych zwątpień, idziemy po Maleńkich. Tyle przecież już przeszliśmy, by ich odnaleźć i im pomóc. 
Idziemy więc... ja już nie Maleńka...nie Mała... i nie Nieznajoma i On...już też nie ten sam.

     Opowiedziałam Wam tę historię jako finał moich przemyśleń o płynących do mnie ostatnio, z naprawdę różnych stron, historii o nieudanych adopcjach. Nie dodam nic więcej, bo właśnie łzy zasłaniają mi ekran, a gile wiszą do pasa. Prześlę tylko jeszcze zdjęcie ramki - sówki, którą otrzymałam od blogowej koleżanki Balbiny-Maliny, z którą wczoraj pierwszy raz się spotkałam. Bardzo dziękuję. Ramka jest śliczna.

9:37 PM

Just breathe...

Źle mi. Źle w pracy. Czuję jakiś psychiczny dyskomfort. Napięta atmosfera, dziwne teksty, które świadczą o tym, że niektórzy mają mi za złe, że znów nie było mnie tydzień w pracy...
Dzwonili też do mnie za szpitala... Nie zdążyłam odebrać, bo miałam lekcję. Jak oddzwoniłam to połączyłam się z centralą i nikt nie wiedział, kto do mnie dzwonił... Wkręciłam sobie, że to coś nie tak z wynikiem hist-patu... Czy to możliwe...? Dopiero dziś 8 doba po operacji, chyba niemożliwe, żeby już były wyniki, co?
W weekend odwiedzili nas znajomi z kursu. M. i K. Fajnie było. Dużo rozmawialiśmy. Robiłam im sesję typu pre-adoption.
A wczoraj prowadziłam zajęcia ze studentami na jednej z gdańskich uczelni. Taki incydent, zostałam poproszona o to. Ale komfort pracy po prostu cudowny! Już zapomniałam, że można coś przygotować i w pełni zrealizować... że można poprosić o zrobienie jakiegoś zadania i zobaczyć zapał, chęci i pracę! No po prostu "wow". Na koniec, po 9,5h zajęć, gdy sama byłam już ledwo żywa i myślałam, że moi słuchacze też są...usłyszałam brawa. Kurczę, piękna chwila. I jeszcze dwie panie mi powiedziały, że na takie zajęcia czekały przez 4 lata studiów i że mam podejście terapeuty, kocham młodzież i że mówię o niej z takim szacunkiem. Piękne słowa... na takie czekałam odkąd pracuję :P
Poniżej zdjęcia M. i K.
Ale i nasza fotka dzisiaj się znajdzie.

Jak Maluch już się odnajdzie, zrobię takie zdjęcie : dołożę do sówek trzecią, małą, a całusa damy Kruszynce. Wtedy to będzie dopiero fota! <marzy>
A dzisiaj...wracam myślami do nastoletnich czasów i katuję tę piosenkę:

1:55 PM

Inni.

Mogę. Już mogę. Podzielić się tym, co pojawiło się we mnie podczas pobytu w szpitalu.
Oddział ginekologiczny. Na przeciwko znajdował się położniczy. Dobiegały mnie odgłosy płaczu maleńkich dzieci. A w pokoju leżałam z przesympatyczną dziewczyną, która przeszła podobną do mojej drogę,z tym, że zakończoną in vitro z sukcesem.
No właśnie... z sukcesem. Wszyscy, którzy mnie spotykali, powtarzali - jest pani młoda, jeszcze będzie miała pani swoje dziecko. Na pewno pani urodzi.
Miałam wrażenie, że nie dociera do nich, że nie muszę urodzić, że nie pragnę tego za wszelką cenę. ŻE TO NIE JEST MOIM MARZENIEM. Już nie... Mówiłam, że zdecydowaliśmy się z mężem na adopcję, że to droga, którą idziemy i że cieszę się nią... Jednak jak grochem o ścianę. Ich wzrok był pełen współczucia i chęci pocieszania... "Jeszcze będzie pani miała SWOJE dzieci".
Będę. Do cholery będę. Swoje. Niekoniecznie biologiczne.
Leżałam na sali z 60-letnią kobietą, której wolałabym więcej nie spotkać... Była agresywna w rozmowie, pani mądralińska, egoistycznie  nastawiona do życia i podła. Jako jedyna nie miała operacji, a jak koleżanka z sali zemdlała, to ta nawet nie wstała jej podnieść ( pozostałe Panie, w tym ja byłyśmy z cewnikami i świeżymi szwami)... Wszędzie węszyła podstęp ( jedną pacjentkę, która miała być operowana jako pierwsza, zaatakowała, że ma na pewno znajomości). Przez cały czas skupiona na sobie pouczała innych - w tym mnie. 
"A pani co jest?" - zaczęła.
Opowiedziałam. Zawsze opowiadam. Jakoś nie mam z tym problemu.
"To zajść w ciąże trzeba, to problemy z jelitami znikną".
WWWTTTTFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFF?????????????????????????????
Niepotrzebnie wdałam się w dyskusję. Oj, niepotrzebnie. Po 20 minutach umoralniania mnie przez panią - stwierdziła, że nie będę dobrą matką, bo żadna nauczycielka nie jest - powiedziałam, że temat niepłodności jest tematem bolesnym i bardzo proszę go już ze mną nie poruszać. 6h był spokój. Wredna (tak na nią mówiłyśmy) obraziła się i nie rozmawiała z nikim wcale. Następnego dnia jej przeszło i znów zaczęła. Tym razem był wjazd na Ośrodki Adopcyjne. Jak to oszukują, zatajają informacje itp. itd. W końcu spytałam, skąd ona to wszystko wie ( tak przy okazji Wredna jest emerytowaną nauczycielką), odpowiedziała, że odbyła kurs adopcyjny ( matko! takiej babie dać dziecko, to byłaby masakra!!!!). Po kilku zdaniach okazało się, że miała być rodziną zastępczą. Nie wiem w końcu czy została nią czy nie, bo tak mnie zirytowała, że musiałam wyjść z sali. Co chwilę powtarzała - że źle robię...
Ludzie... przeraziłam się... Nie wiem, chyba nie umiem tego opisać... To tak jakb\ym była z innych światów...
Ale moje uczucie wyobcowania pojawiło się we mnie nie tylko z powodu Wrednej.  Po operacji, wynik badania - dla mnie negatywny - bo nie odpowiedział na pytanie - dlaczego nie możemy mieć dzieci - spowodował lawinę "porad" mojej rodziny.
Porady - każdy starający się je zna... Np. moja siostra zaczęła (pomiędzy opowieścią o ewentualnej spirali a hormonalnym zblokowaniem swojej owulacji) pouczać mnie, że nie mamy dziecka,bo za często się kochamy. Zaleca więc raz na dwa tygodnie. No i przede wszystkim przestać wyjeżdżać - powinnam siedzieć w domu, a wtedy na pewno będę miała SWOJE dziecko.
Babcia - również poczuła, że urodzę.
Mama to już w ogóle - jeszcze nie doszłam do siebie po intubacji, a już zachowywała się jakbym zaszła w ciążę.
Rodzinne porady, od których we mnie wzbiera nieopisana złość i żal... Dlaczego? Bo ja już kocham moje dziecko, myślę, jak zabezpieczyć JEGO potrzeby, a wszyscy wokół w ogóle o tym nie myślą. Tak jakby liczyły się tylko moje potrzeby i tak jakby moją potrzebą było zajście w tę cholerną ciążę i urodzenie dziecka o cechach odziedziczonych po mnie lub moich przodkach.
Sorry, ale nie. To nie jest moją potrzebą. Niech to w końcu do dotrze do świata. Decyzja o adopcji była decyzją przemyślaną. To jak lawina, która mnie poniosła. Dzięki niej zobaczyłam inny świat. Inną siebie. Lubię się taką. Cenię się taką. Dorosłam. Dojrzałam. Stałam się inna.
JESTEM SZCZĘŚLIWA. NIE ZAZDROSZCZĘ KOBIETOM, KTÓRE URODZIŁY SWOJE DZIECI. NIE ZAZDROSZCZĘ TYM, KTÓRE ZAMIAST NA ADOPCJĘ ZDECYDOWAŁY SIĘ NA IN VITRO. NIE ZAZDROSZCZĘ, bo obecnie jestem we właściwym miejscu.
Zazdroszczę np. koleżance z kursu, bo ma już w domu dzieciaczki i mówią już do niej mamo. Zazdroszczę jej.
Życie nie jest tylko czarno-białe. Jest przecudownie kolorowe. Przecudownie. Pewnych barw jeszcze nie znam. Pewnych mogę nigdy nie poznać. Ale odcienie, które dostrzegłam w sobie, w moim mężu, w naszym związku - po decyzji o adopcji, to odcienie, które niesamowicie ubarwiły nasze życie. Utwierdziły nasz związek. Utrwaliły.
Jeśli kiedyś zajdę w ciążę i urodzę, mam nadzieję, że bliscy będą wiedzieli, że moje adopcyjne dziecko, nie jest w niczym gorsze ani lepsze od biologicznego. A jeżeli nie zajdę to i tak wiem, że osiągnęłam swoje szczęście. Swój spokój. Swój azyl. Odnalazłam sens.
(Wichura okropna, a gdy napisałam ostatnie zdanie wyszło słońce...)
Czekam teraz na mój CUD. Na mój CUD wyśniony, wymarzony, wytęskniony i wybłagany... Wycierpiany i wymodlony. Całkiem mój. Oto czego pragnę. Każdego dnia. Czekam na telefon.
Jesteśmy inni. Jesteśmy tacy sami. Różnice czynią nas wyjątkowymi. 
Czasem mam wrażenie, że zdaję właśnie egzamin z człowieczeństwa. Wierzę, że mi się uda...



12:26 PM

Dresówki dla mamy i córki.

Uszyłam dziś sukienkę dla mojej mamy. Trochę na oko, mam nadzieję, że będzie na nią pasować. Ostatnio przyjechałam do niej w mojej sukience dresowej i spodobała Jej się (to była niezwykła chwila, mama zawsze powtarzała: "Dziecko, Ty już lepiej nie szyj", a tym razem sama zaproponowała, żebym Jej taką sprawiła!).
Moja wygląda tak:

Dziś zrobiłam tutorial z mojego amatorskiego szycia dresówki dla mamy, która na mnie prezentuje się tak.



Taki trochę oversize wyszedł ;) Jak się mamie nie spodoba, chętnie przytulę tę sukieneczkę ;P
A teraz krok po kroku ( zaznaczę,że uszycie jej trwało tylko 1,5h).
1. Wycinam wykrój na podstawie sweterka- nietoperza, przedłużając go tak, aby powstała sukienka.

 2. Powstały wykrój powielam.
 3. Wycięłam też dwie łódeczki, żeby podłożyć dekolt.
4.Łódeczki przypięłam szpileczkami ( lewa strona do prawej)
5. Przyszyłam łódeczki do materiału.


6. Po odwróceniu wygląda to tak:

 7.Całość zszyłam i obszyłam rękawy.

Efekt finalny już znacie.
Oby tylko mamie się spodobała :) Będę szczęśliwa.

9:02 PM

Okaz zdrowia.

Wróciłam. Lżejsza o polipa i z dodatkowymi dwiema dziurkami w brzuchu (spodziewałam się 3).
Bardzo mnie to cieszy :) Wszystko odbyło się bez komplikacji. Polip usunięty. Oba jajowody drożne. W środku jestem "okazem zdrowia". Jajników nie nakłuwali - bo były ślady po podwójnej owulacji. Pierwsze słowa chirurga po moim przebudzeniu:
"Mąż przebadany? Bo pani jest okazem zdrowia."
Taaaaaa. Przebadany i też jest "okazem zdrowia".
Nihil novi więc.
Do piątku mam zwolnienie, a w poniedziałek do pracy.
Mam kilka przemyśleń po tym pobycie na oddziale, ale muszę je jeszcze przetrawić, zanim się nimi z Wami podzielę. Spotkałam naprawdę mozaikę osobowości. Od tych bardzo miłych, po potwora, którego mam nadzieję, że więcej nie spotkam!
Krótka retrospekcja ( w końcu projekt "Zapamiętaj każdy dzień" wciąż trwa ). W sobotę zrobiłam małą imprezkę z okazji Dnia Kobiet i po raz pierwszy użyłam mojego Nikonka :) W niedzielę o 4.30 pojechałam Polskim Busem do Warszawy. Tam odebrała mnie Mery ( przyjaciółka z dzieciństwa) i zawiozła na oddział. Pobrali krew, dali łóżeczko, wszystko miło i sprawnie. Mery odwiedziła mnie jeszcze wieczorem, było bardzo przyjemnie i wesoło. W poniedziałek o 13 zapadłam w sen i po raz pierwszy w życiu byłam intubowana. O 14.30 już się przebudziłam ( choć ludzie spali jeszcze po wcześniejszych operacjach) i szukałam chirurga, żeby opowiedział, co w środku znalazł. Czułam się od razu bardzo dobrze, jedynie przeszkadzał mi ból żeber i cewnik.Cewnik to coś okropnego! Szczypał jak cholera. Pozbyłam się go o 19. Szczypanie opuściło mnie dopiero we wtorek i wtedy też ok.15 po odebraniu wypisu, mężuś odebrał mnie ze szpitala i pojechaliśmy do domku. Dziś czuję się dużo lepiej, żebra już prawie nie bolą, a ranki po laparoskopii powodują tylko niewielki dyskomfort. Byłam na dwugodzinnym spacerze. Chyba trochę przesadziłam, bo zaczęło mi się pod koniec kręcić w głowie...



2:01 PM

Niespodziewanie.

Niespodziewanie zadzwonił dziś telefon...
Dzwonili ze szpitala, że zwolnił im się termin operacji. W poniedziałek pozbędę się polipa. Już w ten poniedziałek :) Faaaaaajnie :)
A poza tym martwię się, że znów nie będzie mnie w pracy cały tydzień... Choć jednocześnie się cieszę.
Mój brat zdał dziś prawo jazdy. Chyba za 10 podejściem, ale nie poddał się i w końcu je ma! Wczoraj się za Niego pomodliłam. Modlitwa jak zwykle zadziałała :)
Dostałam już prezent na Dzień Kobiet <3 Jestem podekscytowana :D Bo to mój wymarzony, jedyny w swoim rodzaju... NIKON D7000 :) Jutro będzie uczestniczył w pierwszej swojej sesji :)
Żeby jednak nie  było, że mi mąż takie drogie prezenty kupuje. Na tego NIKONA odkładałam zarobione pieniążki przez rok :) Mąż tylko "trochę" dołożył :) A oto pierwsze, próbne zdjęcie wykonane przez moje nowe cacko :D

6:04 PM

Miń!

Złe chwile, upadki, zniecierpliwienia, uważam, że są naturalne na naszej adopcyjnej drodze. Nie jest łatwo - i nikt kto tego nie przeżył - nie zrozumie. Widzę, że cały ten czas nauczył mnie być bardziej cierpliwą. Nie denerwuję się w poczekalni do lekarza, lepiej znoszę stanie w korkach, nie muszę, jak wcześniej, mieć wszystkiego od razu ( np. nowego modelu spodni, albo kiecki). Jestem trochę inna.
Czasem jednak nie starcza mi sił na walkę z własną tęsknotą i wtedy jest gorzej. Wtedy się żalę - najczęściej Wam. Wy słuchacie, wspieracie, motywujecie, podnosicie - za to dziękuję! To działa. Czasem bardziej, czasem mniej. Wszystko zależy, w jakim stadium smęcenia aktualnie się znajduję :) :P
Po powrocie do pracy jestem o wiele smutniejsza. Martwi mnie to. Czyżbym nie nadawała się już do tej pracy? Lubię pracę w szkole, lubię moich uczniów, lubię kolegów... ale atmosfera jest juz tak gęsta... Mnie na szczęście obecnie omija najgorsze, być może mam poszpitalną dyspensę...ale przeżywam razem z ludźmi to, co ich dotyka...
Wracałam dziś do domu w mega korku. W pewnej chwili moje myśli poszybowały w stronę TEGO telefonu, na który czekam... Zrobiło mi się smutno i nagle w radiu znów zaczęła lecieć Reni Jusis "Kiedyś cię znajdę". Pisałam już o tej piosence. Ona mnie prześladuje. Od jakiegoś czasu, gdy tylko zniecierpliwię się i wkurzę na to czekanie - w radiu płynie ten właśnie kawałek. A przecież to numer sprzed wielu lat :) Ach te znaki! :)
I tak sobie myślę... i tak przypominają mi się słowa poetki...zresztą mojej ulubionej...
"Cze­mu ty się, zła godzino,
z niepot­rzeb­nym mie­szasz lękiem?
Jes­teś - a więc mu­sisz minąć.
Mi­niesz - a więc to jest piękne." 


10:00 PM

Blizny.

Długo nie pisałam. Jak na mnie. Nie miałam czasu ani nastroju. Ale przede wszystkim czasu. W czwartek przyjechał tata z żoną i córką. Siedzieliśmy do nocy i rozmawialiśmy. Szarlotka zniknęła w całości, co chyba dobrze o niej świadczy ;) W piątek tata źle się czuł, pojechaliśmy do IKEI, ale szybciutko wróciliśmy. Chłopaki zostali w domu, a ja zabrałam dziewczyny na zakupy ( bo bardzo chciały). W sobotę rano odwieźliśmy rodzinę, a sami poszliśmy na pre-urodzinki naszego chrześniaka. Właściwe 4 urodziny są za tydzień, ale my nie możemy przyjechać w tym terminie. Tak więc nasz 4-latek będzie miał dwa torciki. Dla nas przygotowali w wersji mini :) Mały nie mógł się doczekać i musiał spróbować przed wszystkimi.
Junior mniejszy ma już miesiąc... Spotkanie z nim tym razem rozwaliło mnie totalnie. Chciało mi się płakać... Tęsknota za dzieckiem dopadła mnie ze zdwojoną siłą...
Patrzyłam na moją zmęczoną siostrę, słuchałam jej, starałam się być z nią... ale czułam taką pustkę...

Niepłodność to podstępna choroba. Zadaje rany, niektóre powierzchowne, inne głębokie... Ale po wszystkich zostają blizny. Moich blizn nie widać. Staram się je kamuflować, ale czasem...jak stare złamanie na zmianę pogody... po prostu zaczynają o sobie przypominać...
Patrzyłam na ich życie. Słuchałam ich rozmów. W tym wszystkim dominują DZIECI. I znów pojawiło się we mnie pytanie... dlaczego..? Dlaczego nie mogę tego przeżyć? Jak długo jeszcze przyjdzie mi czekać...? Czy moje dziecko będzie ze mną szczęśliwe? Czy czasem nie jestem zbyt egoistyczna? Czy nie za bardzo skupiam się na sobie...?
Moje blizny są jak tatuaże. Czynią mnie wyjątkową...oryginalną... ale czynią mnie też naznaczoną. Boję się, że to uczucie nie zniknie nigdy... Czy to zdrowe, że postrzegam macierzyństwo jako CUD? Kiedyś myślałam, że gdybym mogła zajść w ciążę i urodzić dziecko za odcięcie ręki - nie wahałabym się. Dziś nie oddałabym za to ręki. Ale dopadają mnie takie chwile, w których nienawidzę swojego ciała. W niedzielę dostałam okres. Może to przez hormony tak nędznie się czuję...
Dziś zadzwonił do mnie tata... Zaczął zwyczajną rozmowę, aż nagle mówi...
"Aluś, ja Cię proszę zdystansuj się. Zrób to dla mnie. Pamiętaj, że ja tu jestem i myślę o Tobie."
Początkowo nie wiedziałam, o co mu chodzi. Ale potem wytłumaczył mi, że o dziecko. Przeraziło go, że zrobiłam już tyle rzeczy dla dziecka, że napisałam bajkę, wydrukowałam album, że myślę o nim, jakby miało się pojawić na dniach, że czekam z takim utęsknieniem...
Gdy mi to mówił, łzy kapały mi po policzkach. On tego nie wie... przez telefon nie widać..
Poczułam się tak, jakbym była wariatką. Jakbym się oszukiwała, jakbym żyła nierealnie... Nie umiem tego wyrazić, ale było i dalej jest mi po części wstyd.
Wiem, że tata się martwi. Wiem, że chciałby, żebym cieszyła się z tego, co mam.
"Wiele ludzi chciałoby być w Twojej sytuacji, ciesz się życiem" - tak powiedział.
Nie chciał źle. Wręcz przeciwnie...Ale przez to, co powiedział, poczułam się bardzo samotna z uczuciami, które są we mnie.
Mam wrażenie, że jestem na sinusoidzie emocji. Góra - dół - góra -dół.... Wciąż i wciąż. Aż do porzygania. Nie wiem, jak dalej będzie... Wiem, że bywa różnie. Moja energia się wyczerpała. Obecnie potrzebuję odpoczynku. Mam nerwobóle. Bolą mnie plecy...
 Chcę się ukryć...schować... znów.
Czy zacznę z dumą pokazywać moje blizny, jako nieodłączną część mnie samej, coś co ukształtowało mnie i postawiło w tym właśnie momencie życia? Czy może dziecko, gdy pojawi się w moim życiu będzie jak najcudowniejszy krem, który usunie blizny z mojej duszy?

Klik!

TOP