3:04 PM

Choć nie mam czterolistnej koniczyny...

Nigdy nie udało mi się znaleźć czterolistnej koniczyny. Chciałam mieć taką... nosić w portfelu, albo ususzyć w pamiętniczku... Ale nie znalazłam jej. Kiedyś nawet dostałam takie specjalne ziarenko czterolistnej koniczyny razem z doniczką- i wiecie co? Koniczyna nie wyrosła ;)
Pomimo, że nie znalazłam tego uznanego amuletu szczęścia,nie mogę powiedzieć, że moje życie jest nieszczęśliwe.
Wszystko kończy i zaczyna się w naszych głowach. My sami jesteśmy ambasadorami własnego szczęścia. Ulegamy swoim nastrojom, smutkom, pragnieniom, żalom.
Wydaje nam się, że są one takie prawdziwe, że wręcz czujemy się nimi.
Kiedy mam ogromny żal do losu - czuję się żałosna.
Kiedy jestem smutna - czuję się smutkiem.
Kiedy czegoś pragnę - czuję się tym pragnieniem (tu - nie ma dziecka - jestem bezgraniczną bezdzietnością).
A przecież to wszystko, to tylko moje odczucia i uczucia - czyli wszystko to, czym w rzeczywistości NIE JESTEM. To są jakieś moje braki, chwilowe ( dłuższe bądź krótsze) stany emocjonalne, które w żaden możliwy sposób nie odzwierciedlają prawdziwej mnie.
Pewnie nawet nie można opisać człowieka.No bo jak zmieścić w słowach i literach tak niesamowitą, niepojętą konstrukcję?
Można jedynie scharakteryzować jakieś jego cechy i upodobania, które nie oszukujmy się - w większości są niezwykle zmienne.
Tak więc nie jestem żałosna, choć czuję żal.
Tak więc nie jestem smutkiem, choć bywam smutna.
Tak więc nie jestem pragnieniem, choć pragnę.
Jestem sobą. Szczęśliwą. Smutną. Dobrą. Złą. Zmienną.
Jestem sobą dzisiejszą.
I choć nie mam czterolistnej koniczyny - wszystko co piękne, jeszcze przede mną.

3:02 PM

Poprzez góry i doliny...

Kolejny dzień mija. Jakoś czas przyspieszył. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, dziadek powiedział mi, że jego rok płynie dużo szybciej niż mój. Nie mogłam tego pojąć. Wtedy wytłumaczył mi, że rok dla mnie to 1/11 mojego życia, a dla niego to 1/70. Z matematyki zawsze byłam bystra i przemówiło to do mnie.
Zrozumiałam to znacznie później... A dopiero teraz zaczyna mnie to przytłaczać.
Ostatnio czułam się silniejsza. Czułam się lepiej.
Dziś jest źle. Gorzej. Smutno.
Byliśmy z mężem w kościele. Maluchy tłoczyły się przy Bożonarodzeniowej Szopce. Te ich malutkie paluszki dotykały wszystkiego z takim zaciekawieniem... Matki podchodziły i pokazywały wszystko swoim maleństwom. A ja poczułam piekący ból pod powiekami.
Poczułam, że Bóg mnie opuścił i że nie mam siły się już nawet modlić. Poczułam, że wątpię.
Ludzkie, wiem.
Minęło kilka godzin, a mnie nadal dusi, dławi, kuje, piecze...
Umówiliśmy się dziś z Panią z Ośrodka Adopcyjnego na niezobowiązującą rozmowę.
Odbędzie się w lutym.
A więc to się dzieje naprawdę.
Boję się, ale czuję też ulgę.
Kiedyś nie spodziewałabym się, że tak potoczy się moje życie. Myślałam, że będę robić karierę. Zarabiać DUŻE pieniądze. Dziecko? Pfff... Po 30! ( przypomniał mi to ostatnio mój mąż).
Może gdyby nie choroba, którą dał mi los, nigdy nie zmieniłabym mojego myślenia. Może obudziłabym się zdecydowanie za późno z poczuciem niepowetowanej straty. Być może ten trudny czas to moje wybawienie. To moja łaska.
A tam na końcu drogi jest szczęście. W wydaniu, którego nie znam.
Ale któż z nas zna?
Biologiczne macierzyństwo czy adopcyjne - naprawdę powoli nie widzę różnicy.
Będę MAMĄ. W końcu będę. I to się dzieje naprawdę.
Czy tak naprawdę nie jest to cudowne?
Wiem, że tak ma być...
Mija kolejny dzień. Następny. Coraz szybciej...ale on... przybliża mnie do szczęścia...
PS. Podczas kąpieli włączam sobie radio i prześladuje mnie nowa piosenka LIBERA&Natalii Szroeder. Nie do końca to muzyka, za którą przepadam, ale ta piosenka... Jest dla mnie i podnosi mnie na duchu.

3:00 PM

Herbata z imbryka

Postanowiłam wdrożyć moje zasady opisane w poprzednim wpisie - liście do samej siebie.
Próbuję cieszyć się z drobnostek. W związku z tym odkurzyłam stary imbryk i zaparzyłam sobie herbatkę z cytryną, sokiem malinowym i innymi cudami. Następnie wypiłam cały litr. A jak mi było miło ( później latałam jak oszalała do kibelka, trochę ruchu uwolniło mi dodatkowo endorfiny :)).
Byłoby pewnie jeszcze milej, jakbym miała obok siebie moją siostrę, albo Kasię czy Marysię. Jednak nawet ta herbatka w ciszy, była małym dopieszczeniem mnie samej.
Pomalowałam też paznokcie. Co prawda jedynie odżywką ( kupiłam w Rossmanie 8 w 1 - rewelacyjna! w końcu przestały się rozdwajać i pękać) ale to już postęp, bo dobre pół roku nie robiłam tego wcale. Mężuś rozpalił w kominku. Rozkosznie siedzi się i patrzy w ogień.
Naprawdę czuję jakąś wewnętrzną ulgę...
Co nie oznacza, że opuściły mnie myśli o tym, że znów nie mam okresu, a mój progesteron w 20 dniu cyklu wskazywał fazę folikularną. Znów miałam cykl bezowulacyjny, albo po prostu jestem 28-latką w menopauzie. Nie oznacza to też, że po "kochaniu" przestałam robić świecę ;P ( mój mąż już nie chce mi pomagać, a ja jakoś mało wygimnastykowana jestem ). Cały czas jeszcze, gdzieś podświadomie, myślę, marzę, choć nie do końca wierzę, że Bóg mnie zaskoczy, wynagrodzi i w końcu utuli.
Jednak - mogę już spokojnie patrzeć na reklamy z maleńkimi dziećmi ( potok łez mnie nie zalewa), zaczynam się cieszyć z ciąż koleżanek, nie myślę o sobie w kategoriach bycia gorszą, bo nie mogę spłodzić potomka. Myślę sobie nawet, (a co tam na bocianie mogę się do tego przyznać), że jestem bogatsza o pewien bagaż, który pozwoli my być w przyszłości lepszym człowiekiem i lepszą matką.
Dzięki temu, nawet przestałam się gniewać na Boga, a wręcz jestem mu wdzięczna.
Może to dlatego, że miałam dzisiaj kolędę. Może dlatego, że bardzo chcę zmienić moje życie.
A może po prostu za dużo unikalnej herbaty ze starego imbryka...

2:56 PM

List do samej siebie

Dostałam zadanie - miałam napisać list do samej siebie.Dziwne zadanie. 2 tygodnie ociągałam się nie wiedząc jak zacząć.
W końcu - napisałam, być może ktoś odnajdzie w tym liście choć część siebie:
Kochana Alu!
Czy tak powinno się zacząć list do samej siebie? To chyba dobrze, że pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy brzmią:"KOCHANA"...
Myślę o Tobie z troską i smutno mi, kiedy patrzę jak ciężko znosisz tę naszą walkę o dziecko. Chciałabym, żebyś się uwolniła od tej presji, którą sama sobie narzuciłaś. Chciałabym, żebyś tak jak dawniej tryskała optymizmem, energią, pomysłami, szczęściem.
Ostatnio brakuje Ci cierpliwości. Wybuchasz niczym wulkan już przy najdrobniejszej sprzeczce...
Rezygnujesz z pomysłów i ich realizacji, bo ciężko Ci odzyskać siłę do działania. Skupiasz się tylko na tym jednym, konkretnym celu, który być może jest nie do zrealizowania... Tracisz życie, bezpowrotnie gubisz chwile, z których mogłabyś utkać najpiękniejszy obraz wspomnień, zamiast tego każdy kolejny dzień przypomina szarą, zżółkniętą kartkę.
Zastanawiam się czasem, czy tak naprawdę Ty umiesz być szczęśliwa? I kiedy to szczęście rzeczywiście czujesz...?
Wśród ludzi, prawda? Dlaczego więc, zamiast zmierzać w ich kierunku - oddalasz się?
Jest tyle sposobów, by czuć się potrzebnym - nie tylko macierzyństwo przecież. Może czas na jakiś wolontariat? Może można by zostać rodziną zaprzyjaźnioną dla jakiegoś dzieciątka w DD?
Dopóki nie spróbujesz - nie dowiesz się. A przez pomoc innym - pomożesz być może sobie...
Proszę Cię, przestań być bierna. Nie chcę być okrutna, ale po części to Ty krzywdzisz siebie. Pozwalasz sobie tkwić w tym martwym punkcie. Od miesięcy. Rozpoczęłaś to żałosne użalanie do tego stopnia, że odechciało Ci się nawet dbać o siebie, malować, decoupage'ować, majsterkować itp. Pamiętasz, jak kiedyś zajmowało Ci całe wieczory. Ludzie dziwili się i pytali - kiedy znajdujesz na to czas? Nie czułaś się z tym dobrze?
Teraz mąż wybudował Ci osobny pokój - Twoją pracownię - a Ty, jak na razie to tylko poużywałaś tam srebrnego spray'u.
Czasu nie przyspieszysz. Nie cofniesz. Więc proszę Cię - zacznij żyć.
Jutra jeszcze nie ma, jest DZIŚ.
Nie pozwól, by dzień dzisiejszy stał się dla Ciebie ciężarem. Nie pozwól, by był pusty i bezbarwny.
Potrafisz innym dać tyle z siebie, poświęć tę energię dla siebie. Tchnij w siebie nowe, dzikie wiatry i pozwól im unieść Cię nad ziemię, a obiecuję, że stamtąd spojrzysz na wszystko z innej perspektywy.
Nie czekaj na lepszy czas! Bo on może nadejdzie,a może nie...
Tylko raz mija ta właśnie godzina, ten właśnie dzień - nie narzekaj, że mija w beznadziei - tylko uchwyć go w dłonie i potrząśnij nim, jak szklaną,magiczną kulą, która może dać Ci miliony różnych odpowiedzi, które nie raz Cię zaskoczą.
Każdy nowy dzień to zamknięty kufer pełen emocji. Z zaciekawieniem, jak dziecko, otwieraj kolejny z nich. Do dzieła!
Zacznij spisywać dobre rzeczy, które Ci się przydarzają. Czyjeś miłe słowo, ciepły gest, okazaną sympatię czy troskę, odnalezienie zagubionej pomadki czy pilniczka ( co zresztą miało miejsce ostatnio ku uciesze połamanych i rozdwojonych paznokci), zrobienie udanego obiadu, albo przyjemny wieczór z przyjaciółmi. Staraj się nie pozwalać sobie na kąpiel w udręce. Jeśli poczujesz,że smutek zaczyna Cię zalewać - krzyknij "STOP". Zrób to na głos.
Być może kogoś to rozśmieszy, kogoś zdziwi, ale Ty przerwiesz tę cholerną bierność. Nie poddawaj się złym emocjom! To trudne? Ale czy łatwiej jest cierpieć? Nawet jeśli czasem rzeczywiście łatwiej jest płakać...nie pozwól by było to jedyne rozwiązanie, by było to rozwiązanie codzienne.
Jesteś młodą, dobrą osobą. Czasem tracisz cierpliwość, czasem wiarę, czasem błądzisz - ale to jest ludzkie.
Nikt nie jest doskonały.Ty też nie! Dlatego przestań czuć się przez to źle, tylko pokochaj to!
Pokochaj swoją chorobę, niepłodność, gadatliwość, nadmierne wymądrzanie się, potrzebę czułości, tę kobiecą próżność, a czasem lenistwo.
Pokochaj - to nie znaczy, nie walcz z tym, co chcesz zmienić, ale pogódź się z tym, czego zmienić nie możesz...
Ja będę obserwować Cię z boku i czasem się odezwę.
Ala

12:57 PM

Enter.

Zaczynam. Włączam się w tę wirtualną rzeczywistość.
W strefę wynurzeń, uzewnętrznień, słów, liter, kliknięć, komentarzy etc.
Może już czas najwyższy wyrzucić z siebie ten ból? Może w końcu poczuję ulgę? Może znajdę wsparcie, o którym tak bardzo marzę,a którego wciąż jeszcze nie umiem przyjąć...? Może o moich problemach nauczę się mówić, myśleć, pisać z dystansem?
Może...?
To w tej chwili pytanie otwarte, na które odpowiedź przyjdzie, choć nie wiem kiedy. Cierpliwość...ach! ta CIERPLIWOŚĆ - to chyba cecha, której posiadam najmniej.
Ale cóż - Bóg chyba chce mnie nauczyć cierpliwości, czekania, pokory.
Pokory, która długo była mi obca, bo choć dzieciństwo miałam niezwykle trudne i cierpiałam z braku miłości w rodzinie to w życiu raczej wszystko przychodziło mi łatwo. Łatwo się uczyłam, łatwo pozyskiwałam znajomych, znajdowałam pracę, kończyłam studia, spełniałam swoje marzenia jedno po drugim... Znalazłam wielką miłość w wieku 23 lat, zbudowaliśmy przepiękny dom...Mój odnaleziony mąż. Nie ideał. Nie chodzący cud. To jednak najwspanialszy człowiek, na którego mogłam trafić. Był i jest przy mnie i mimo, że ciężko zachorowałam i popadłam w depresję -nie opuścił mnie. Mimo, że był czas, że nie chciałam z nim być i powiedziałam mu wiele gorzkich słów - On został przy mnie. Został i pokazał mi, że pokora może zdziałać cuda. Dziś, po terapii i dzięki wsparciu mojego Ukochanego wiem, że wciąż mogę być szczęśliwa.I choć nigdy się nie wyleczę to oswoiłam się z faktem, że już pewnych rzeczy nie zrobię, albo nie zrealizuję pewnych planów.
Ale przecież mogę je zastąpić innymi...? Czemu nie?
5 lat leczenia odcisnęło na mnie swoje piętno. 5 lat... by móc zrealizować to największe marzenie mojego życia. 5 lat, by z naszych ciał mogła wykrzesać się iskra, która rozpali nasze domowe ognisko.
Dziś brak mi już sił, choć mijają dopiero 2 lata odkąd stan mojego zdrowia pozwolił, abyśmy mogli zacząć właściwie starać się o tę NASZĄ ISKIERKĘ. Nie przeszłam inseminacji, nie przeszłam IN VITRO, przeszłam pięć stymulacji, zastrzyki z OVITRELLE.
Na HSG nie zdążyłam. Miałam właśnie cykl bezowulacyjny mimo stosowania Clo (tak wynikało z monitoringu), 2 miesiące bez okresu i na 3 dni przed planowanym zabiegiem sprawdzający test ciążowy. Chyba setny w moim życiu.
Pamiętam, że była 6 rano. Mąż jeszcze spał. A ja zobaczyłam, zobaczyłam 2 kreskę.
Pierwszy raz w moim życiu.
Ręce zaczęły mi drżeć, łzy ciurkiem płynęły mi po policzkach, od razu poleciałam z tym testem prosto do sypialni - "KOT!!!!!!! JEZU!! DWIE KRESKI!! Zobacz są? Na pewno są dwie??? " Krzyczałam, płakałam, klękałam pod krzyżem w domu dziękując Bogu, no istny cyrk. W 10 minut poczułam chyba wszystkie emocje świata - od euforii, szczęścia po strach i przerażenie.
To był najpiękniejszy moment mojego życia.
Odwołałam HSG i poleciałam do przychodni zrobić betę. Wyszła 480, 4-5 tydzień ciąży.
Nie mogłam spać, cycki spuchły mi do gigantycznych rozmiarów i bolały jak szalone. Chodziłam trzymając je w obu dłoniach, żeby nie podskakiwały :)
Powtórzyłam betę po 72h. Strasznie się bałam. Czułam, naprawdę czułam, że moje szczęście nie może trwać tak długo, czułam, że coś jest nie tak.
I było. Beta przyrosła co prawda, ale tylko o 20%. Moje złudzenia prysły. Trach, trach, trach. Jak bańka mydlana. Roztrzaskując się przy tym o moje marzenia, plany.. o moją wiarę...
Brałam DUPHASTON, ale zaczęłam plamić.
Na USG nie było widać pęcherzyka ciążowego.
Nigdy nie zobaczyłam mojej fasolki.
Po dwóch tygodniach poroniłam. Byłam sama w domu, mąż miał nockę, a mnie bolało. Wszystko. Ale najbardziej serce.
O 6 rano pojechaliśmy do szpitala, gdzie po krótkiej diagnozie - "poronienie w toku" odesłano mnie do domu.
W domu wypadła ze mnie mała śliweczka, którą musiałam spuścić w toalecie.
Moje poronienie trwało do następnego dnia. A ten następny dzień to były moje 28 urodziny.
I potem tysiąc pomysłów-domysłów, dlaczego tak się stało?
"To przez te immunosupresanty, które brałaś" - rzekła największa znachorka, czyli moja mama - "kto ci pozwolił na takich lekach zachodzić w ciążę".
Nie miałam sił odpowiadać, ale chciałam krzyczeć : Jak kto mamo? Ciągle biegam do gastroenterologa i jestem pod jego ciągłą kontrolą, przecież wiesz...
I w końcu przyszło do mnie OLŚNIENIE. Minęły 3 miesiące od czasu, gdy poroniłam.
Zrozumiałam, że nie pragnę już być w ciąży. Nie pragnę tego przede wszystkim.
Przede wszystkim pragnę być matką. Chcę kochać, dbać, tracić cierpliwość, śmiać się, bawić się, czuć się potrzebną, robić sesje zdjęciowe swojemu dziecku,a nie obcym berbeciom, chcę odzyskać sens życia, a niekoniecznie mieć brzuszek, piękne zdjęcia z ciążowej sesji i bóle porodowe.
To zrozumienie zdjęło ze mnie ogromny ciężar i tchnęło w moje życie nowe światło. Światło naszej iskierki, która być może już gdzieś tli się dla Nas.
Postanowiliśmy razem z moim kochanym mężem, że jeśli do sierpnia, czyli do naszej 3 rocznicy ślubu, nie pojawi się dzidzia to zaczniemy szukać naszego maleństwa. I zrobimy wszystko, aby je odnaleźć - Naszego adoptusia.
Którego już kocham - całym obolałym serduszkiem.

Klik!

TOP