7:24 PM

4 bociany...

Wczoraj jechaliśmy do IKEI i nad naszym samochodem przeleciały 4 bociany. Najpierw jeden, potem drugi, za chwilę 3, a na koniec 4. Zatkało mnie. Ja naprawdę wierzę w znaki... Poryczałam się ze wzruszenia :)
Powiedziałam o tym mojej kumpeli, na co ona mówi:
" Ala, matko, po co Ci 4 dzieci? Wystarczy jedno!" (sama jest mamą 3 :]). 
"Będzie jedno, tylko takie fajne, że 4 bociany biją się o to, który nam je przyniesie" - odpowiedziałam.
Dziś rozmawiałam z Panią z Ośrodka, nic nowego, ale czuję, że nadchodzi kres oczekiwań. Naprawdę to czuję...
To już naprawdę ostatnia prosta. Dlatego taka trudna, dlatego taka bolesna, bo prowadzi nas w końcu do Bąbla, naszego Bąbelka, wytęsknionego tak cholernie...

Czy na naszą 4 rocznicę ślubu będziemy we 3? Czy zostanę mamą przed 30?

CZUJĘ, ŻE TAK. TAK przynajmniej na jedno z tych pytań :)


10:00 PM

Od niepłodności do adopcji...

1,5 roku temu, gdy podejmowaliśmy decyzję o adopcji, byłam pełna rozterek, dylematów i lęków. Zaczytywałam się w książkach o tematyce adopcyjnej, pragnęłam poznawać rodziny, które adoptowały, chciałam i potrzebowałam siły, by podjąć tę trudną decyzję.
Obejrzałam chyba wszystkie filmiki opisujące adopcje, które są na youtube. Oczywiste jest dla mnie, że adopcja w Polsce i adopcja w USA, czy adopcja zagraniczna różnią się znacząco. Jednak myślę, że uczucia we wszystkich przypadkach są podobne. Dziś, gdy właściwie nie katuję się już namiętnym oglądaniem "Adoption story" chciałabym podzielić się z Wami tymi filmikami, które mnie najbardziej poruszyły albo zadziwiły.
1. Ten film obejrzałam jako pierwszy w moim życiu ( jeżeli chodzi o filmiki o tej tematyce).
2. Ten pokazuje, że szczęście i udana adopcja zależy od tego jak je postrzegamy :)
3. Któregoś dnia znalazłam filmiki, na których pokazane jest, jak pary pierwszy raz widzą swoje wyczekane dzieciaczki.

I tak sobie oglądałam i oglądałam, i wylałam przy tym morze łez. Ja na pewno też zrobię sobie  filmik adoption story... ale nigdy w życiu go nie upublicznię.

12:42 PM

Pokoik Maleństwa.

U nas bez zmian. Wczoraj kupiliśmy leżaki i huśtawkę do ogrodu. Za moje ubezpieczenie szpitalne (całkiem niezła opcja :) ). Dziś mąż wykładał włókninę pod tuje, a ja pomagałam mu ciąć. Jestem jeszcze bardzo słaba. Kręciło mi się w głowie i mdliło mnie tak, że miałam wrażenie, że zaraz zwymiotuję na tę włókninę i już keramzyt będzie niepotrzebny...
A pokoik dla naszego Maleństwa powoli nabiera rumieńców, choć na razie służy za klimatyczne miejsce do robienia sesji zdjęciowych niemowlętom i dzieciom. Nie powiesiłam jeszcze obrazów ( ten z sówkami ciągle jeszcze nie ma ramy...). Nie chcę przygotowywać go już tak stricte dla Dzidzi, bo za każdym razem, gdy tam wejdę, będę się czuła nieszczęśliwa. Poniżej przedstawiam zdjęcia ( już nie raz się chwaliłam, że mebelki odrestaurowałam sama, jedyna rzecz, z której jestem naprawdę dumna :P Nie był to komplet, ale teraz wyglądają jakby był)







Ta żółta poświata na zdjęciach to efekt ciepłego światła, Po zgaszeniu lampy pokój prezentuje się nieco "zimniej".
 A z pokoju jest wyjście na nasz balkon.

7:51 PM

Cierpliwość i in vitro.

Gdyby można było kupować cierpliwość to zdecydowanie byłby to towar deficytowy. Mój dzisiejszy dzień cierpi na syndrom "przepraszamalejajużniemogęczekać". Zdecydowanie mam dość czekania.  Nie płaczę, nie złoszczę się ani nic z tych rzeczy, ale po prostu to wszystko stało się nieprawdziwe. Czasami zastanawiam się, czy to się kiedyś skończy, czy będę mogła mieć normalne plany, będę czuła, że coś wiem i mam na coś wpływ, bo teraz przecież nie wiem nic. Minęło 7 miesięcy od naszej pierwszej propozycji. Kurczę, trochę długo. Mogłoby się coś wydarzyć. 
Haloooo? Kochany Ośrodku słyszysz mnie? Czekam :)
W piątek odwiedzili nas goście i zostali do soboty :) W końcu nagadałam się trochę z moją A., no i ochrzciliśmy taras pierwszym grillem. Fajnie było. Dzięki ich uprzejmości i sile mięśni męża A.  (i sile mięśni mojego męża :P) białe meble, które odrestaurowałam rok temu, trafiły na właściwe miejsce (czyli do przyszłego pokoiku dziecięcego). Prezentują się tam o niebo lepiej niż w mojej szwalni, gdzie były do tej pory... Ale dotarło do mnie też, że wszystko już czeka. Pokój też...  Nie ma tam co prawda łóżeczka dziecięcego, ale wszystko jest takie...takie... jak sobie wymarzyłam i brakuje TEGO kogoś. Którego wymarzyłam najmocniej... Ehhh... 
Nie miałam jednak czasu rozkminiać tego zbyt długo, bo po zamianie mebli w pokojach zrobił się taki syfo-burdel, że nie dałam rady tego ogarnąć!
Wczoraj pojechaliśmy jeszcze nad morze do Sobieszewa, czułam się na tyle dobrze, że postanowiliśmy spróbować wyrwać się z domu. Wchodzimy na plażę, a tam...nasi sąsiedzi zza płotu. Umawialiśmy się na pogaduchy od pół roku i nigdy nie mogliśmy zgrać terminu. No i sam się zgrał. Było przyjemnie do momentu, aż nie nastało załamanie pogody. Pędziliśmy na złamanie karku do samochodu. Padało ostro. Podlało przynajmniej nasz ogródek (wczoraj przed tarasem wyrosły tuje :)) i świeżą trawkę. Wieczorem pojechaliśmy do teściów na grilla. O 21 wróciliśmy do domu.
Dziś też mieliśmy gości. Więc od 8 sprzątałam ( wiem, że jest niedziela, ale wczoraj, jak już pisałam, nie miałam już sił ogarnąć wszystkiego), upiekłam ciasto i przygotowałam obiad. Po budowie tarasu w całym domu był pył, więc było co sprzątać! O 11 przyjechali teściowie z ciocią męża, a o 13 odwiedziła mnie koleżanka, od której dostałam obrazek Matki Boskiej w szpitalu. Zjadłyśmy obiad i długo rozmawiałyśmy. Ona jest katechetką. Zaczęłyśmy rozmawiać o in vitro i trochę się nasza rozmowa zmiętoliła. Okazało się, że moje stanowisko bardzo nie podoba się mojej koleżance. To, że nie zdecydowaliśmy się na in vitro, a na adopcję jest moją świadomą decyzją. Decyzją mojego sumienia. Ale absolutnie nie jestem przeciwnikiem in vitro. Jedno z mojego rodzeństwa ma dziecko z in vitro. Wspaniałe, cudowne dziecko. Wiem, że dziś dostanę od niej maila na temat in vitro i tego, dlaczego kościół jest przeciwny. Już się boję. Nie chcę wchodzić w polemikę. Każdy ma prawo do swojego zdania. 
Sama nie zdecydowałam się na zabieg. Jeszcze nie. Nie wiem, co będzie później, za kilka lat. Czy nie zechcę wykorzystać wszystkich opcji? Nie wiem. Teraz czuję całą sobą, że woła mnie dziecko, które już na mnie czeka. Przeszłam to wszystko dla NIEGO. 
Ale szanuję decyzje innych. Podziwiam każdą. I tę o adopcji, i tę o adopcji prenatalnej, i tę o in vitro, i każdą inną, która prowadzi do zostania rodzicem. Nie chcę tego rozdrabniać na drobne. Nie z kimś, kto nigdy nie borykał się z niepłodnością i nie czuł przez lata rozdzierającego bólu, palącej tęsknoty, comiesięcznych porażek, upadków i trudności w podniesieniu się z nich, pełnego niezrozumienia żalu, niesprawiedliwości i rozpaczy... Ja rozumiem decyzje o in vitro. Ja rozumiem decyzje o adopcji. Rozumiem je dopiero teraz. Po latach walki z niepłodnością. Nie jestem przez to lepsza i nie twierdzę, że moje podejście jest dobre. Ja po prostu nikogo nie oceniam i nie jestem 100% pewna tego, że nigdy moje myślenie nie wejdzie na tory in vitro. Nie wiem jak będzie. 
Skąd mam wiedzieć, co przyniesie mi los?


9:41 AM

Taras skończony :)

Nareszcie skończony. Mąż w jednym kawałku, udaru nie dostał :) Parobek (ja) w końcu ma wolne od przynoszenia piwka, ocierania potu z czoła, zamartwiania się o stan przegrzania mózgu swojego mistrza itp. itd. (Wiem, wiem - TAAAAK się narobiłam, hehe).
Efekt finalny, wieczorem, prezentuje się tak:
Wczoraj mieliśmy niezłe atrakcje, pod nasz dom zajechała straż pożarna. Wezwana przez nas, bo na naszym dachu wyrosły dwa ule.
 Tak wyglądał jeden ze strąconych uli.
Dzielni strażacy poradzili sobie jednak bez problemu :)

2:38 PM

Wakacje? Urlop?

Dochodzę do siebie w dość ekspresowym tempie. Jedyne co mi dokucza obecnie to osłabienie. 5 minut w ruchu = 25 minut w pozycji plackowatej. Poza tym jest cudownie i super. Czy to zwolnienie lekarskie? A może to już wakacje? Urlop? Pogoda tak piękna, jakby chciała mi wynagrodzić ostatnie ciężkie dni, aura przecudowna, taras już prawie wybudowany i prawie wszystko jest w porządku. PRAWIE. Bo zawsze musi się wydarzyć coś, co zaburzy radość codzienności. Tym razem jest to ciężka choroba mojego teścia. Nie chcę tu ogłaszać jaka, ale niestety - ta najgorsza opcja :( Mąż chodzi jak struty, teściowa płacze, a ja nie umiem pomóc...
Co mi zostało, obrazek w dłoń i dalej prosić Tego na górze o pomoc. Tak też robię. Wierzę, że pomoże.
A'propos modlitw - ostatnio moja bliska kumpela, po wrzuceniu przeze mnie na fb obrazka Matki Boskiej rozwiązującej węzły, stwierdziła, że mnie nawiedziło i że mam przestać gadać tyle o Bogu, bo przestanie mnie lubić. Rozśmieszyło mnie to :) Przecież ja od zawsze byłam nawiedzona. Jak Ona mogła tego nie zauważyć? W domu przezywali mnie "kościelnik". Jako jedyna z całej rodziny chodziłam do kościoła. Takie przezwisko zobowiązuje. A jak.

A tak prezentuje się obecnie nasz taras:
A takie są punkty oświetleniowe :)
 Będzie ich pięć :)

Będzie pięknie. Już to czuję. Martwię się jednak ( jak zawsze muszę się czymś martwić). Nie wiem czy mąż nie dostanie udaru. Przed domem jest 56 stopni. Słońce naprawdę pali. A On rzuca się w ten tarasowy wir pracy, jakby chciał zapomnieć o całym świecie, albo przynajmniej o chorobie taty... :(

10:41 AM

Burza + słońce = tęcza.

Znów przed moim domem wyrosła tęcza. Nie jedna. Jak zawsze dwie. Dwie piękne tęcze.


Po burzy zaczęła w końcu kiełkować trawa zasiana przez męża ponad tydzień temu. Radość w Jego oczach jest bezcenna. Nowe życie. Choć tam...
U mnie we dnie niewiele się dzieje.  Dużo leżę, odpoczywam, oglądam filmy, śpiewam, czytam... Mąż wciąż całe dnie robi taras i codziennie ogłasza ile tysięcy "zaoszczędził" na robocie ( co oznacza - już niedługo kupię sobie za te "oszczędności" motor). Za to noce obfitują w bardzo emocjonalne sny. Dziś śniło mi się, że urodziłam bliźniaczki. Były bardzo małe i cichutkie. Znosiłam je z góry i jedna wypadła mi z rąk na schody. Na schodach leżała poduszka i właściwie nic jej się nie stało, ale w tym momencie ona i jej siostra zaczęły się zmniejszać, jak baloniki. Chwilę później trzymałam w dłoniach dwa maleńkie flaczki wielkości gumy do żucia i próbowałam je uratować. 
To smutne. 
Nie chcę mieć takich snów. Nie chcę ich pamiętać.
Już niedługo będzie inaczej. Na pewno będzie.


7:22 PM

Leżenie plackiem.

Czynność wymieniona w tytule dominuje w moim życiu od ponad tygodnia. Wczoraj obejrzałam prawie wszystkie odcinki "BrzydUli", dziś słucham audiobooków dla dzieci (Lucy Maud Montgomery :) ). Powoli dochodzę do siebie, ale trauma poprzednich dni jeszcze krąży w moim krwiobiegu.

Mężuś całe dnie pracuje w ogrodzie, budując taras.

Dziś w nocy śniło mi się, że spotkałam Panią Pedagog z naszego OA. Szła, a na jej głowie było mnóstwo liści. Podążałam za nią, śpiewając: " Wsiadł do autobusu człowiek z liściem na głowie, nikt go nie poratuje, nikt mu nic nie powie..."
OMG. 

6:01 PM

Co w życiu liczy się...tak naprawdę?

Mój ból głowy, o którym pisałam, to nie nerwica...Wróciłam. Nie wiecie skąd. Sama dziwię się, że to wszystko przybrało taki tor...
Na początku zeszłego tygodnia mój stan zdrowia pogorszył się. Głowa pękała, zlewały mnie zimne poty, wstrząsały mną dreszcze, nogi uginały się pod moim ciężarem,a termometr wskazywał 40stopni. Pojechaliśmy do szpitala. Po 3 godzinach, które przesiedziałam na krzesełku, przyjął mnie internista. Zmierzył temperaturę, osłuchał, zajrzał do gardła i natychmiast zawołał neurologa.
"Podejrzenie zapalenia opon mózgowych" - zawyrokował.
Wpadłam w panikę. Zaczęłam płakać. Neurolog przyszedł, uspokoił mnie, nawet wytarł mi nos, z którego ściekały gile. Zlecił maraton: laryngolog, okulista, rtg klatki piersiowej, rtg głowy i zatok, pełna morfologia, rozmazy, CRP etc.
Wyniki w normie. Nikt nic nie znalazł. Żadnych objawów stanu zapalnego. A gorączka 40stopni i ból głowy przypominał erupcję wulkanu.
O 12 w nocy zdecydowali, że przeprowadzą mi punkcję lędźwiową - celem pobrania do badania płynu mózgowo-rdzeniowego. Z drżeniem serca wyraziłam zgodę. Punkcję przeprowadzono (nic strasznego), a w płynie były podwyższone komórki zapalne i leukocyty limfoidalne. Po punkcji 12h należy leżeć plackiem. Zacewnikowano mnie, ale już ok.6 rano strasznie zaczęły boleć mnie plecy i brzuch. Postanowiono zrobić USG jamy brzusznej, które wykazało znacznie powiększoną śledzionę. Karetką przewieziono mnie na Oddział Wewnętrzny. Po 12h od punkcji zdjęli mi cewnik i pozwolili chodzić do toalety. Wstałam i zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zesztywniał mi kręgosłup. Jakbym miała kij zamiast niego. Mogłam ruszać nogami, ale ani głową, ani rękoma nie mogłam. Ból dosłownie rozdzierał mi ciało. W całym moim życiu nie czułam czegoś takiego. Przyszło do mnie chyba 15 różnych lekarzy i zawyrokowali: "MONONUKLEOZA, punkcja nie była potrzebna".
Niestety to nie mononukleoza paraliżowała bólem moje ciało, a rzadko występujący zespół popunkcyjny.
"Przejdzie po kolejnych 12 godzinach" - powiedział jeden z lekarzy - "będziesz żyć".
Coraz ciężej mi się oddychało, miałam wrażenie, że ktoś usiadł mi na klatkę piersiową. Ból mnie paraliżował. Wiem, już to pisałam. Ale tak było. Czułam, że to koniec.
Co za głupie myśli mi przychodziły, jak wiele było we mnie żalu do Boga.
Myślałam:
"Tyle już przeszłam. Ciągle mi dokładasz Boże. Za co? Za co?"
"Czym zasłużyłam sobie na taką karę? Co takiego zrobiłam?"
"Nie dożyję rodzicielstwa. Moje jedyne marzenie, o które walczę unicestwi się wraz ze mną."
"Jakaś obca baba zamieszka w moim domu."
"Jakaś obca baba będzie sypiać z moim mężem."
"Jakąś obcą kobietę będzie kochać mój Ukochany, MÓJ jedyny."
Śmierć zajrzała mi w oczy. Nie dosłownie, bo nie wylądowałam na OIOM-ie, ale po prostu byłam przekonana, że mój organizm tego nie wytrzyma,że ten ból mnie wykończy. Dostałam dziesiątki zastrzyków i kroplówek przeciwbólowych. Wcale nie pomagały. Minęło 12h, o których mówił lekarz,a ja miałam wrażenie, że ból jeszcze bardzie się nasilił. Do tego doszły mdłości ( a i tak prawie nic nie jadłam - bo musiałam być karmiona, ręce nie utrzymywały łyżki... - a wiadomo, pielęgniarki od karmienia nie są). Czułam się tak strasznie nieporadna, tak strasznie opuszczona, taka brudna i śmierdząca ( nie miałam jak się umyć ), kobiety z łóżek obok udawały, że nie zauważają mnie, nie podawały herbaty, choć w ustach miałam jak na rozgrzanej patelni. 2 dnia po punkcji mąż mógł przyjść w porze obiadu i nakarmił mnie. Umył chusteczkami nawilżanymi dla niemowląt. Cały czas płakałam z bólu, lekarze mówili, że nie umieją mi pomóc, że muszę być CIERPLIWA. Że to w końcu minie. Następnego dnia było bez zmian. Moja Kasia przyszła mnie umyć chusteczkami. Tego dnia miała dyżur pielęgniarka Kasia, przewiozła mnie na inną salę, bo widziała, że bardzo cierpię, a panie obok mają mnie głęboko w dupce.  Po 4 dniach miałam już myśli, żeby wyskoczyć przez okno, bo dłużej tego bólu znieść nie mogłam. Leżenie plackiem w moim wydaniu, oznaczało leżenie na wznak, obrócenie się na bok było po prostu niemożliwe, totalne zesztywnienie i ból...no po prostu niewyobrażalny. Tego dnia poznałam Kingę. Dziewczynę z Gdyni. Skończyła KUL i obecnie uczy religii. Ale nie wyobrażajcie sobie nawiedzonej świruski. To naprawdę interesująca i ciekawa osobowość. Dużo rozmawiałyśmy. Kinga podawała mi herbatę, myła sztućce, kubek, smarowała kanapki i podawała je. Jej pobyt był krótki, bo była tylko na diagnostyce...ale coś we mnie zmienił. Gdy wychodziła zostawiła mi na szafce dwa obrazki: Matki Boskiej rozwiązującej węzły
 i Matki Boskiej Cygańskiej.
Z tyłu tego drugiego obrazka napisała " Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz".
Dopiero dziś sprawdziłam co symbolizują.
Wzruszyłam się bardzo. Piszemy do siebie smsy  i wymieniamy mmsami, myślę, że nasz kontakt tak szybko się nie urwie.
Po wyjściu Kingi do naszego pokoju dołączyła Kasia. 20-latka z takim życiowym bagażem, że nawet teraz, gdy o tym piszę, łzy szklą się w moich oczach niczym dwie wielkie, szklane kule. Kasia zachorowała na nowotwór mózgu, gdy miała 12 lat. Przeszła 3 chemoterapie, 3 radioterapie, które trwale uszkodziły jej słuch i wzrok. Włosy odrosły tylko gdzieniegdzie. Kilka lat później miała wznowę - tym razem nowotwór rdzenia  kręgowego. 1,5roku spędziła w szpitalu. Widziała, jak odchodzą jej koleżanki z oddziału, widziała, jak odchodzą maleńkie dzieci... Mówiła, że zawsze odwiedza wszystkich 1 listopada... Tym razem niemożliwe było ukończenie chemii, bo organizm był już zbyt słaby. Zaczęli leczyć ją sterydoterapią, która spowodowała rozstępy na całym ciele ( Kasia to piękna dziewczyna, te rozstępy wyglądają jak poparzenia i wszyscy ją o nie pytają). Po naświetlaniach okolicy miednicy nie występuje u niej miesiączka, a po naświetlaniu głowy ma rozwaloną przysadkę. Kasia powiedziała mi, że nigdy nie miała chłopaka, nie miała też przyjaciela. Serce mi pęka, gdy myślę o tej naszej rozmowie. Gdyby mieszkała bliżej...na pewno starałabym się Jej pomóc.
Oddałam Jej obrazek Matki Boskiej Cygańskiej. Jej jest bardziej potrzebny.
Wczoraj moje objawy z kręgosłupa zaczęły ustępować. Został ból głowy, gorączką, zawroty, mdłości, ale jest na tyle lepiej, że czytam, jak widzicie piszę i jestem w domu. Mój stan nie poprawi się od razu. Mogę się tak czuć nawet miesiąc i dłużej ( przez immunosupresanty,które biorę na jelita, a obniżają mi odporność i trudniej zwalczam infekcje ). Nie jestem w stanie jeszcze wstać, mąż ma na mnie zwolnienie, musi mnie karmić i pomagać mi w podstawowych czynnościach, ale to nic takiego. To wszystko nic takiego. Ludzie cierpią bardziej. O wiele bardziej. I idą przez życie zdeterminowani, waleczni, głodni życia...tak po prostu. Bo życie to dar i przyjmują go, choć dar ten pali im dłonie, plącze ręce, paraliżuje lękiem i bólem... Wiedzą, że nie jest to dar, którym można manipulować, który zależy od naszej woli, to co przynosi kolejny dzień przyjmują z pokorą godną podziwu. Tacy wielcy ludzie, których wielkości na pierwszy rzut oka nie widać...

Tydzień przed wystąpieniem u mnie pierwszych objawów chorobowych, krzyczałam na Boga. Krzyczałam, że mnie nie słyszy. Że nie daje mi znaków. Że jestem mu obojętna. Błagałam Go o znak... O jakikolwiek.
Bóg dał mi znak. Jeszcze go nie rozumiem. Jeszcze nie do końca przekonwertowałam przeżycia na wnioski...Ale wiem, że to był znak.
Spędziłam 9 dni w szpitalu. To były najcięższe, najtrudniejsze i najpiękniejsze REKOLEKCJE mojego życia.

10:03 PM

Złe nastawienie = zła energia.

Ostatnio ciągle miałam wrażenie, że mam pecha. No po prostu pech za pechem. Jak nie choroba, to awantura w pracy, jak nie kłótnia z rodziną to z mężem. Wstawałam rano i myślałam: " Ciekawe co dziś złego mi się przydarzy". No i w ten sposób cały wszechświat zwrócił się przeciwko mnie. Myślenie magiczne? Tak, ale jak wytłumaczyć fakt, że pechowcy w ogóle istnieją? Jak wytłumaczyć fakt, że istnieją "urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą"? Wierzę, że nasza podświadomość to nasz partner. Mi nie zawsze udaje się z nim dogadać. A szkoda. Próbuję, ale czasem po prostu nie mam sił zastanawiać się nad tym, nakręcać się pozytywnie itp.
Pojechałam na majówkę z wiarą, że zacznę od maja pracować nad sobą. Z wiarą, że teraz będzie już lepiej ( bo ile można użalać się nad sobą) i niestety - moje plany słabo się zrealizowały. Od zeszłego poniedziałku bolała mnie głowa. Niby nic takiego, ale ból nasilał się wieczorem i nie dawał spać. Po przyjeździe do Swornegacie ( tam spędzaliśmy majówkę ) dostałam 39 st. gorączki, a ból przypominał kłębiącą się w mojej głowie kulę ognia. Chciało mi się wyć. Nie tak miało być! Nie tak! Miałam przecież inny plan, a tu jak na złość mój organizm się zbuntował. Do tego zaczęłam się bać, że to zapalenie opon mózgowych ( mistrz czarnych wizji to ja). Przestraszyłam się nie na żarty, żadnych innych objawów prócz mdłości nie miałam. Pojechałam do lekarza w Chojnicach, ale ten tylko wzruszył ramionami i zlecił antybiotyk "na zaś" - w razie gdyby to była jednak infekcja. Osoby z moim schorzeniem jelit - jak mają antybiotyk to mają meeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeggggggaaaaaa sraczkę. Tak też było i ze mną. Tak więc albo leżałam w łóżku, albo siedziałam na kiblu. Dopiero w sobotę poczułam się na siłach, żeby wyjść z domu. Więc mąż zabrał mnie na wycieczkę rowerową. To było nierozsądne. Trasa, którą wybrał miała 48km. I był to okrąg, więc jak w połowie miałam wrażenie, że mózg wypłynie mi nosem, to musiałam go wciągnąć z powrotem i pedałować do przodu. Ale choć było ciężko to przynajmniej powstały foty:
 Po powrocie ból wrócił ze zdwojoną siłą, gorączka oczywiście też, położyłam się spać, ale nie mogłam usnąć. Jak się jest takim osłem jak ja to się potem płaci za głupotę...
Dziś już byłam w pracy, są matury, więc mamy zajęcia poza szkołą. Zabrałam dzieciaki na wycieczkę na Westerplatte i Twierdzy Wisłoujście - tak wiało, że ból oczywiście powrócił. Znów odwiedziłam lekarza i poprosiłam o coś uspokajającego. Zaczynam myśleć, że ten ból głowy to jakieś somatyczne objawy nerwicy. Żyję jednak w ciągłym stresie. Dostałam, tak jak chciałam, hydroxyzynkę. Zobaczymy czy coś pomoże.
Aaaa... ale żeby nie było tak smutno - przeczytałam książkę podczas majówkowego chorowania,a ponieważ była to książka o sterowaniu podświadomością i naszym nastawieniu na sukces - zaczynam wskazówki wcielać w życie!
Także wyobraźcie sobie mnie - pełen  chillout na hydroxyzynce, przerywany muzyczką relaksacyjną, tudzież książeczką o sterowaniu podświadomością ;D
Czy można być większym świrem?

10:42 AM

"Wycuwam majóweckę".

Dziś dostałam okres. A co. Tak na wyjazd w sam raz. Właśnie zaczynam pakowanie i ok.13 ruszamy w dal. Mam zamiar wyłączyć mózg, popłynąć z wiatrem, zresetować się i cieszyć chwilą. Mam zamiar napić się jak bąk ( naprawdę nie pamiętam już jak wygląda procentowy helikopter), najeść jak świnka, nawdychać świeżego powietrza, przejechać rowerem co najmniej 100km i olać wszystkie myśli o dzieciach ( choć z nami będzie ich 5 :P).
Ostatnio nie miałam nawet możliwości , żeby napisać. We wtorek i środę spędziłam w pracy 22h ( tak, tak - a społeczeństwo myśli, że nauczyciele pracują 20h tygodniowo ;D, a to naprawdę nie był wyjątek ), do tego tak intensywne, że niemal zesikałam się, bo nie miałam czasu wyjść do toalety. Nie mówiąc o tym, że nie miałam szans na zjedzenie czegokolwiek ( chyba,że cukierka pod biurkiem, co dwukrotnie udało mi się zrobić ).
Wczoraj było pożegnanie maturzystów. W świat odeszli "moi" chłopcy. Gdy się żegnaliśmy, czułam się trochę, jak matka rozstająca się ze swoimi dziećmi. 6 lat byłam ich wychowawcą... Szmat czasu. Ehhh....Dostałam piękne bukiety, które zawiozłam do teściowej z racji tego, że dziś wyjeżdżamy i mojego oka nie pocieszą. No dobra, przyznam się - najładniejszy sobie zostawiłam :D
Udanego odpoczynku życzę wszystkim komentującym, czytającym, czekającym i doczekanym :) Buźka!

Klik!

TOP