10:08 PM

Gdy się we mnie wtulasz, synku...

Od początku mojej macierzyńskiej drogi usypianie Leosia sprawiało mi ogromną radość. Zalewała mnie fala oksytocyny, gdy odkładałam go, takiego niewinnego, delikatnego, boskiego maluszka, do łóżeczka. A on oddychał i wzdychał wtulając się we mnie, a we mnie wybuchał wulkan miłości.
Teraz Leoś jest już sporym chłopcem. Waży ponad 10 kg, a ja nie mogę dźwigać :( Przyzwyczaił się już do tego, że usypia sam w łóżeczku, a ja obok śpiewam mu kołysanki i gilam go po pleckach, i po rączce. Mam mniej cierpliwości niż na początku, o co oczywiście miewam do siebie pretensje. Czasem, gdy ręka już mi zdrętwieje, a mały dalej nie śpi, zaczyna mnie nawet dopadać irytacja.
Ale na szczęście wtedy są takie chwile, jak dzisiejsza...
Godz. 20:20. Jakieś 50 minut trwało wstawanie, uśmiechanie, płakanie, ciumkanie itp. i odkładanie na podusię. Mimo tak długiego czasu , Leoś postanowił nie zasypiać. Siedziałam obok i śpiewałam kołysanki razem z Turnauem, ale zdecydowanie go to denerwowało. W końcu wstał i zaczął puszczać mi buziaczki. Rozbraja mnie tym, bo nauczył się tak całować powietrze jakieś 3 dni temu dopiero. Oczywiście, zaczęłam się śmiać i odesłałam mu buziaczka. Odłożyłam go po raz 40 na poduszkę i wtedy...on chwycił moją dłoń i sam zaczął mnie gilać. Tak delikatnie gładził moją rękę, że aż mnie zamurowało. Potem wsunął ją sobie pod buźkę i zaczął przysypiać z uśmiechem na ustach. Powieki mu opadały, a ja utonęłam w magii bliskości z moim dzieckiem.

Bałam się, że mój mały nie będzie mnie kochał. Bałam się, że nie będzie mnie potrzebował. Bałam się, że mimo wielu starań, nie odwzajemni moich uczuć. Że nie będzie lubił dotyku, że nie będzie zwracał na mnie uwagi, że będę inną mamą.

A mój synek...po prostu potrzebuje mojego ciepła, bliskości. Ona daje mu poczucie bezpieczeństwa. Jest dobrze, bo mama jest obok.

A tak naprawdę synku, jest dobrze, bo Ty jesteś przy mnie. Dzięki Tobie jestem lepszym człowiekiem. 

PS. Leoś zaczął chodzić :) Przemierza 2-3m samodzielnie. Krzyczy przy tym: "idę, de, de, idę".
A dziś wyrósł mu 7 ząbek. Dolna dwójeczka z lewej strony.

8:07 PM

Drogi.

Kiedyś myślałam, że utknęłam. Na takim totalnym zadupiu. Czułam, jakby ktoś mi włożył nogi w beton, który zastygł. Użalałam się nad sobą, nie widząc rozwiązania mojej udręki.
"Spędzę resztę życia w tym cholernym miejscu, wśród tych samych uczuć, emocji, pragnień i marzeń" - myślałam.
Czas i chyba mój wewnętrzny bunt, i niezgoda na tkwienie w miejscu, powoli rozłupywała ten ciężki balast u moich stóp.
Na tym moim wspomnianym wcześniej zadupiu nie było zupełnie pusto. Co więcej, były też drogowskazy, gdzie iść, by dotrzeć dalej. Nie raz słyszałam też historie tych, którym udało się dojść w nowe miejsca. Ale wtedy nie chciałam widzieć, ale wtedy nie chciałam słyszeć. Wolałam gnić.
I gniłam.
Trochę podgnita rozłupałam cały beton. Słabsza i bardziej delikatna niż kiedykolwiek przetarłam oczy, wytężyłam słuch. Teraz nadszedł czas, bym ruszyła się z zadupia. Wtedy przyjrzałam się bliżej drogowskazowi. Był taki stabilny. Na ogromnym, dębowym pniu przytwierdzone były tabliczki, kierujące w zupełnie różne kierunki:
-in vitro
-adopcja
Te dwie przyciągnęły moją uwagę. Mój mąż już przyszykował nam kanapki i z zapakowanym plecakiem czekał na drodze wskazanej przez pierwszą z nich.
Skąd wziąć siłę, gdy sama byłam podejrzanie niepewna, że to ta druga opcja zaprowadzi nas do celu... ?
Usiadłam pod tym dębowym pniem. I powoli zaczęłam czuć się coraz bardziej wypoczęta, zrelaksowana, spokojna. Mój mąż spojrzał któregoś dnia w moje oczy i coś w nich zobaczył. Nie wiem co. Nie chce powiedzieć po dziś dzień. Ale wtedy skierował do mnie te słowa: "Zaufam Ci, pójdźmy tą drogą".
I ruszyliśmy do przodu.
Gdy odchodziliśmy od drogowskazu zobaczyłam, pierwszy raz, że na tym zadupiu nie byłam sama. Zobaczyłam ogromny tłum. Wśród tego tłumu, wielu ludzi miało wciąż zabetonowane nogi. Niektórzy wyglądali jak cienie, inni jak duchy... Jak to możliwe, że wcześniej ich nie dostrzegałam?
Znacie dalszą część tej historii. Wiecie, że droga, którą wybraliśmy zaprowadziła nas do wielkiej miłości. Do spełnienia marzenia o macierzyństwie. Do świata, o który walczyliśmy.

Ale to nie była jedyna droga. I nie był to wybór jeden z dwóch. Dróg jest wiele.  Wystarczy przetrzeć oczy. Wystarczy się wsłuchać w siebie i w świat. I po prostu nie gnić w jednym miejscu. Nie pozwolić sobie na zabetonowanie nóg. Nieważne, czy chodzi o niepłodność...czy o zmianę pracy, miejsca zamieszkania, radykalny krok w chorym związku, czy inny wyniszczający problem. Ważne, by nie stać w miejscu.
I nawet, jeśli czujesz się tak strasznie samotny, i nawet jeśli myślisz, że jesteś w sytuacji bez wyjścia, to zawsze... obok Ciebie jest wielu w podobnej sytuacji, to zawsze przed Tobą stoi drogowskaz. Ty po prostu jesteś zbyt słaby, by to dostrzec. Zbyt zmęczony by skupić na tym swoje myśli. Zbyt obolały, by uwierzyć. Tylko Ty możesz zmienić swoje życie. Tylko Ty możesz przerwać stan, od którego chcesz się uwolnić.

Dziś, gdy zastanawiam się, co zobaczył mój mąż w moich oczach... To jestem pewna, że zobaczył Boga. Zobaczył miłość.

8:47 PM

Bóg zapłać?

Wiedziałam, że ludzie są różni.  Spodziewałam się rozmaitych komentarzy na temat mojej ciąży w odniesieniu do niedawnej adopcji. Tłumaczyłam sobie, że nie mogę obwiniać ludzi za to, co myślą, bo przede wszystkim jesteśmy stworzeniami ograniczonymi - często do własnych doświadczeń. Ale... sytuacja, którą Wam opiszę, spowodowała u mnie... niesamowity skok ciśnienia...

Ale najpierw chciałabym Wam podziękować. Za przepiękne komentarze pod ostatnim postem. Wiem, ze nie jedną z Was sporo kosztowały. Jak pięknymi jesteście ludźmi i jak bardzo Was podziwiam - nie jestem w stanie wyrazić. Ja... nie umiałam długo, bardzo długo cieszyć się z ciąż innych. Nawet w początkowym czasie po adopcji...Dopiero, gdy w pełni poczułam się mamą, gdy mój syn wypełnił moje serce miłością matki, gdy zatarł we mnie zupełnie ból i moją inność, wprowadzając w to miejsce...po prostu dumę i szczęście - do tematu ciąż podchodziłam z najprawdziwszą radością. A do siebie... z uśmiechem. Dlatego tym bardziej wiem, ile Was to kosztowało. Czytając Wasze życzenia płakałam, czułam ulgę, wzruszenie, wdzięczność... i wiarę, że pomimo lęków i mnóstwa możliwych przecież scenariuszy na świecie naprawdę są ludzie, którzy życzą nam dobrze. Bezinteresownie dobrze. Jesteście wspaniali, wiecie o tym? JESTEŚCIE.

A teraz trochę bardziej dołująca historia, pokazująca, że najciemniej jest gdzie? No pod latarnią oczywiście.

Godzina 16. Leoś nie chce spać, jest trochę marudny. Razem z moją mamą (która przyjechała mi pomóc) szykujemy się do kolędy.  Mąż niestety jest w pracy. Dzwonią ministranci. Ksiądz zaraz przyjdzie. Pędzę na łeb na szyję, stroję Leośka, zmieniam kieckę. Na czas jesteśmy na dole, w salonie. Wchodzi ksiądz, staje obok mojej mamy trzymającej Leosia. Podnosi ręce do góry, zaczyna odmawiać "Ojcze nasz". Leoś unosi rączki identycznie jak on i próbuje złapać go za rękę. Ksiądz nie zwraca na niego uwagi. Ministranci uśmiechają się pod nosem, moja mama trzyma małego mocniej, ale on ma cel - dotknąć księdza. Siadamy do stołu. Ja idę dać ministrantom drobne. Wychodzą. A w międzyczasie ksiądz pyta jak dziecko ma na imię. "Leon" - mówi moja mama. "Pfffff" - z rozbawieniem prycha ksiądz.
Ok. Każdy ma prawo do swoich upodobań co do imion. Ale to prychnięcie było zbędne.
Szybka rozmowa, podczas której mówię, że synek jest adoptowany.
"Aaaa, nie możecie mieć SWOICH?" - rzecze zakonnik...
"Hmmm...(już nie chcę mu tłumaczyć, że to jest MOJE dziecko). Tak się okazało, że jestem teraz w ciąży." - odpowiadam.
"Och....no trudno... ( z rzeczywistym zmartwieniem wzdycha ksiądz!!!), to teraz będziecie musieli go i tak wychować...." - kiwa  głową ze współczuciem ksiądz, patrząc na moje dziecko.
Wryło mnie w krzesło. Żałuję, że zareagowałam tak delikatnie.
"To moje największe szczęście, proszę księdza. Największy dar, za który jestem wdzięczna Panu Bogu i będę zawsze" - odpowiadam.
"Nie zapomnij podziękować za ciążę" - dodaje ksiądz.
"Dziękuję co dzień" - odpowiadam.
(Uwaga a teraz najlepsze!!!)
Już nie wiem nawet dlaczego, ale powiedziałam do księdza, że Leoś był chrzczony w naszej parafii 3 miesiące temu i że może go pamięta, bo płakał całą mszę
Na co ksiądz wziął kropidło, zmarszczył brwi, pokropił Leosia święconą wodą i dodał: " Hmmm. Nie syczy. To dobrze."
A ja nic nie odpowiedziałam. Czy mój mózg w tej ciąży zupełnie stracił swoją zdolność do riposty? 
I jeszcze na koniec powiedziałam "Bóg zapłać". Tragifarsa. Jestem upośledzoną matką. Wybacz mi mój syneczku!

Muszę to powiedzieć głośno. Mój syn jest normalnym dzieckiem. Ma dwoje kochających rodziców.Wspaniałych dziadków. Cudowne ciocie i wujków. Jest wymodlony, wyczekany, wytęskniony, upragniony. Cieszy mnie każdy jego gest, każde słowo, każdy dzień z nim, mimo zmęczenia, jest piękniejszy niż mogłam przypuszczać. Cieszę się, że nie zaszłam w ciążę szybciej. Cieszę się, że Bóg z niespodziankami poczekał, aż odnalazłam moje dziecko. MOJE - bo nie mogę i nikt nie może powiedzieć, że to nie MOJE dziecko. On był nam przeznaczony. A w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Czekałam na tego chłopca. Wiem, bo pasował do dziury w moim życiu jak klucz do zamka. Dał mi wszystko to, co nie pozwalało mi poczuć się spełnioną. Przykre, że niektórzy ludzie mają tak płytkie i prymitywne myślenie, i odczuwanie. Współczuję. Tym bardziej przykre, gdy taką osobą jest ksiądz. Nie wiem, czy uda mi się donosić tę ciążę. Chciałabym, żeby tak było. Jest to dla mnie bardzo ważne. Ale równie ważne jest dla mnie dobro mojego Leosia. To cudowne dziecko. Wspaniałe. I każdy, absolutnie każdy, kto go poznaje, zachwyca się nim, jak my.


Kilka zdjęć z ostatniego miesiąca...
 Bańki!
 Chrupki :)
 Pierwsza choinka Leosia. Malutka i poza zasięgiem rączek :)
 "Siiii" - oglądamy ogień.

 Białe tło fotograficzne to mój prezent od Gwiazdora :) Przydało się :)
Oglądamy wschód słońca w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia.


11:33 AM

Już czas...

...czas zakończyć moje milczenie. Milczenie, spowodowane trzęsieniem ziemi w moim życiu.  Takim nieprzewidzianym i trudnym do okiełznania...

Dojrzewałam, żeby napisać tego posta. W myślach pisałam go setki razy. Nie chciałam tym postem nikogo zranić, skrzywdzić... Bałam się też tego, co przyniesie jutro. Cóż...nadal się boję... Ale mam też poczucie, że jestem Wam winna moją szczerość. Co z tego wyniknie, pewnie wkrótce się przekonam...

Zaczęło się na początku listopada. Niby niegroźny katar i kaszel Leosia. Kilka wizyt u pediatry ( w sumie chyba trzech). Badania krwi etc. Wszystko dobrze. Kaszleliśmy do początku grudnia. Do leków bez recepty dołączyłam inhalacje z Berodualu, soli i Nebbudu. Nie było łatwo, bo Leoś nie znosi inhalacji... ale działaliśmy.

Mimo męczącej nas choroby, w listopadzie dużo się modliłam. Byłam taka spokojna. Chyba pierwszy raz w życiu poczułam się naprawdę spełniona. Tak zupełnie. Któregoś listopadowego dnia podczas modlitwy, płakałam...że nie chcę podchodzić do in vitro, a nie umiem z mężem dojść w tej kwestii do porozumienia. Że adopcja jest cudowna i z niecierpliwością czekam na kolejną. I powiedziałam do Boga: "Zrobiłam wszystko co mogłam. Więcej nie mogę. Oddaję Ci tę sprawę. Weź ją w swoje ręce." To był też miesiąc, w którym stwierdziłam, że nie powinnam spieszyć się z kolejnym dzieckiem. Zrozumiałam, że mój synuś, mój Skarb, mój Leoś potrzebuje od nas wiele, wiele uwagi...

Potem przyszedł 8 grudnia. Wtedy zorientowałam się, że chyba powinnam już jakiś czas temu dostać okres. No i ...zrobiłam test. Ot tak. Nie patrząc na niego wyszłam z łazienki. Prawie o nim zapomniałam. Gdy wróciłam, by go wyrzucić, przeżyłam szok. Dwie grubaśne kreski.

Jestem w ciąży.

Tak. Obecnie w 12 tygodniu. Taka magiczna data, bo mówią, że najgorsze za Tobą.
Przeżyłam kilka pierwszych USG, bicie serca, badania prenatalne... Naprawdę siostra albo brat Leosia mieszka w moim brzuchu. To dość dziwne. Choć powoli do mnie dociera.
Nie jest jednak super kolorowo. Jestem już po jednym antybiotyku, po zapaleniu oskrzeli, obecnie mam zapalenie zatok, biorę luteinę na podtrzymanie ciąży, codziennie strzelam sobie zastrzyki w brzuch na rozrzedzenie krwi.. W międzyczasie byłam tydzień z Leosiem w szpitalu, bo jak już pisałam w komentarzach, miał zapalenie płuc. W piątek opuściliśmy szpital,ale przywlekliśmy do domu rota wirusa.  Leoś i mąż rąbali - jeden w pieluchę, drugi do wc. Ja wymiotowałam dalej niż widziałam. Do tego podkrwawiam z jelit - powinnam bezwzględnie leżeć przez najbliższe 3 tyg. Pani doktor powiedziała, że jak jelita się rozkręcą to stracę tę ciążę...
Ale jak leżeć, gdy ma się  w domu maleńkiego synka potrzebującego uwagi non stop?
Żyję w strachu. Choć staram się być spokojna. Każdy ból brzucha mnie przeraża. Każdy napad kaszlu straszy. Do tego jestem tak zmęczona, że najchętniej zasnęłabym na najbliższe kilka miesięcy.
Może to okropne, co napiszę, ale stan ciąży jest przereklamowany. Czuję się fatalnie. Do tego łapię wszystkie infekcje ( zapomniałam dodać, że miałam już infekcję bakteryjną i drożdżakową tam, gdzie wciskam luteinę ;P). Może to się zmieni w kolejnych trymestrach. Mam nadzieję, że do nich dotrwam.

Czy czuję się inaczej, bo udało nam się zajść w ciążę? Będę zupełnie szczera - nie.
Jestem taka sama jak dawniej, tylko teraz czuję ciążącą na mnie odpowiedzialność za drugie życie. Jeszcze bardziej dotkliwie odczuwam piętno mojej autoimmunologicznej choroby.

A mój synek... Słodycz mojego życia - skończył 11 miesięcy. Umie już samodzielnie przejść kilka kroków. Choć po powrocie ze szpitala przeżywa jakiś regres pod tym kątem. Na słowa "OoooJEJ" kładzie główkę i wtula się w osobę, która stoi najbliżej ( gdy nikt nie stoi przytula się do stołu, albo kanapy). Sygnalizuje, gdy jest głodny wyraźnym mlaskaniem i słowami "mnam, mnam".
Po pobudce mówi "teć" - interpretuję to jak "cześć" :)  "Mama" na stałe zagościło w jego słowniku i w sytuacjach zagrożenia jest wykrzykiwane z wyjątkowo wysoką częstotliwością :)
Uśmiecha się rozbrajająco swoim 6-zębnym uśmiechem. Włosy przycinałam mu już dwa, czy nawet trzy razy. Waży 10 kg ( trochę schudł po chorobie :( ) i ma 80cm ( tak go w szpitalu wymierzyli). Ale ciuszki nosi zdecydowanie większe - 86-92cm.
Jest cudowny. I taki piękny. Buźkę ma jak dorosły chłopczyk. Naprawdę, no już ładniejszy to nie mógłby być. (Zapewne myślę tak, bo patrzę na niego oczami matki.)
Chyba w końcu, po 2 miesiącach walki, wyzdrowieliśmy. Wczorajsza wizyta u pediatry potwierdziła, że płucka już brzmią dobrze. Niestety mój synek, zawsze odważny, nie płaczący nawet podczas pobrania krwi w szpitalu, ufnie przyglądający się lekarzom podczas szpitalnych obchodów... wczoraj tak bardzo wystraszył się lekarza, że płakał, wył właściwie, aż do powrotu do domu ( 1,5h). W domu płakałam już razem z nim, gdy wtulony we mnie powtarzał "mama, mama"....

Mamy dość chorób. Chcemy być zdrowi. Wierzę, że nam się uda. Że w sierpniu będziemy zdrową i szczęśliwą jak dawniej, tym razem już 4-osobową rodzinką.

Jestem wciąż z Wami, taka sama. I rozumiem, i wciąż pamiętam,a nawet czuję, Wasz ból. Dlatego na osłodę wklejam zdjęcie najcenniejszego daru w moim życiu.

I spróbujcie się nie uśmiechnąć :)

Wiecie co? Po napisaniu tego posta ( a trwało to kilka dni) czuję ulgę.

Klik!

TOP