Mój ból głowy, o którym pisałam, to nie nerwica...Wróciłam. Nie wiecie skąd. Sama dziwię się, że to wszystko przybrało taki tor...
Na początku zeszłego tygodnia mój stan zdrowia pogorszył się. Głowa pękała, zlewały mnie zimne poty, wstrząsały mną dreszcze, nogi uginały się pod moim ciężarem,a termometr wskazywał 40stopni. Pojechaliśmy do szpitala. Po 3 godzinach, które przesiedziałam na krzesełku, przyjął mnie internista. Zmierzył temperaturę, osłuchał, zajrzał do gardła i natychmiast zawołał neurologa.
"Podejrzenie zapalenia opon mózgowych" - zawyrokował.
Wpadłam w panikę. Zaczęłam płakać. Neurolog przyszedł, uspokoił mnie, nawet wytarł mi nos, z którego ściekały gile. Zlecił maraton: laryngolog, okulista, rtg klatki piersiowej, rtg głowy i zatok, pełna morfologia, rozmazy, CRP etc.
Wyniki w normie. Nikt nic nie znalazł. Żadnych objawów stanu zapalnego. A gorączka 40stopni i ból głowy przypominał erupcję wulkanu.
O 12 w nocy zdecydowali, że przeprowadzą mi punkcję lędźwiową - celem pobrania do badania płynu mózgowo-rdzeniowego. Z drżeniem serca wyraziłam zgodę. Punkcję przeprowadzono (nic strasznego), a w płynie były podwyższone komórki zapalne i leukocyty limfoidalne. Po punkcji 12h należy leżeć plackiem. Zacewnikowano mnie, ale już ok.6 rano strasznie zaczęły boleć mnie plecy i brzuch. Postanowiono zrobić USG jamy brzusznej, które wykazało znacznie powiększoną śledzionę. Karetką przewieziono mnie na Oddział Wewnętrzny. Po 12h od punkcji zdjęli mi cewnik i pozwolili chodzić do toalety. Wstałam i zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zesztywniał mi kręgosłup. Jakbym miała kij zamiast niego. Mogłam ruszać nogami, ale ani głową, ani rękoma nie mogłam. Ból dosłownie rozdzierał mi ciało. W całym moim życiu nie czułam czegoś takiego. Przyszło do mnie chyba 15 różnych lekarzy i zawyrokowali: "MONONUKLEOZA, punkcja nie była potrzebna".
Niestety to nie mononukleoza paraliżowała bólem moje ciało, a rzadko występujący zespół popunkcyjny.
"Przejdzie po kolejnych 12 godzinach" - powiedział jeden z lekarzy - "będziesz żyć".
Coraz ciężej mi się oddychało, miałam wrażenie, że ktoś usiadł mi na klatkę piersiową. Ból mnie paraliżował. Wiem, już to pisałam. Ale tak było. Czułam, że to koniec.
Co za głupie myśli mi przychodziły, jak wiele było we mnie żalu do Boga.
Myślałam:
"Tyle już przeszłam. Ciągle mi dokładasz Boże. Za co? Za co?"
"Czym zasłużyłam sobie na taką karę? Co takiego zrobiłam?"
"Nie dożyję rodzicielstwa. Moje jedyne marzenie, o które walczę unicestwi się wraz ze mną."
"Jakaś obca baba zamieszka w moim domu."
"Jakaś obca baba będzie sypiać z moim mężem."
"Jakąś obcą kobietę będzie kochać mój Ukochany, MÓJ jedyny."
Śmierć zajrzała mi w oczy. Nie dosłownie, bo nie wylądowałam na OIOM-ie, ale po prostu byłam przekonana, że mój organizm tego nie wytrzyma,że ten ból mnie wykończy. Dostałam dziesiątki zastrzyków i kroplówek przeciwbólowych. Wcale nie pomagały. Minęło 12h, o których mówił lekarz,a ja miałam wrażenie, że ból jeszcze bardzie się nasilił. Do tego doszły mdłości ( a i tak prawie nic nie jadłam - bo musiałam być karmiona, ręce nie utrzymywały łyżki... - a wiadomo, pielęgniarki od karmienia nie są). Czułam się tak strasznie nieporadna, tak strasznie opuszczona, taka brudna i śmierdząca ( nie miałam jak się umyć ), kobiety z łóżek obok udawały, że nie zauważają mnie, nie podawały herbaty, choć w ustach miałam jak na rozgrzanej patelni. 2 dnia po punkcji mąż mógł przyjść w porze obiadu i nakarmił mnie. Umył chusteczkami nawilżanymi dla niemowląt. Cały czas płakałam z bólu, lekarze mówili, że nie umieją mi pomóc, że muszę być CIERPLIWA. Że to w końcu minie. Następnego dnia było bez zmian. Moja Kasia przyszła mnie umyć chusteczkami. Tego dnia miała dyżur pielęgniarka Kasia, przewiozła mnie na inną salę, bo widziała, że bardzo cierpię, a panie obok mają mnie głęboko w dupce. Po 4 dniach miałam już myśli, żeby wyskoczyć przez okno, bo dłużej tego bólu znieść nie mogłam. Leżenie plackiem w moim wydaniu, oznaczało leżenie na wznak, obrócenie się na bok było po prostu niemożliwe, totalne zesztywnienie i ból...no po prostu niewyobrażalny. Tego dnia poznałam Kingę. Dziewczynę z Gdyni. Skończyła KUL i obecnie uczy religii. Ale nie wyobrażajcie sobie nawiedzonej świruski. To naprawdę interesująca i ciekawa osobowość. Dużo rozmawiałyśmy. Kinga podawała mi herbatę, myła sztućce, kubek, smarowała kanapki i podawała je. Jej pobyt był krótki, bo była tylko na diagnostyce...ale coś we mnie zmienił. Gdy wychodziła zostawiła mi na szafce dwa obrazki: Matki Boskiej rozwiązującej węzły
i Matki Boskiej Cygańskiej.
Z tyłu tego drugiego obrazka napisała " Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz".
Dopiero dziś sprawdziłam co symbolizują.
Wzruszyłam się bardzo. Piszemy do siebie smsy i wymieniamy mmsami, myślę, że nasz kontakt tak szybko się nie urwie.
Po wyjściu Kingi do naszego pokoju dołączyła Kasia. 20-latka z takim życiowym bagażem, że nawet teraz, gdy o tym piszę, łzy szklą się w moich oczach niczym dwie wielkie, szklane kule. Kasia zachorowała na nowotwór mózgu, gdy miała 12 lat. Przeszła 3 chemoterapie, 3 radioterapie, które trwale uszkodziły jej słuch i wzrok. Włosy odrosły tylko gdzieniegdzie. Kilka lat później miała wznowę - tym razem nowotwór rdzenia kręgowego. 1,5roku spędziła w szpitalu. Widziała, jak odchodzą jej koleżanki z oddziału, widziała, jak odchodzą maleńkie dzieci... Mówiła, że zawsze odwiedza wszystkich 1 listopada... Tym razem niemożliwe było ukończenie chemii, bo organizm był już zbyt słaby. Zaczęli leczyć ją sterydoterapią, która spowodowała rozstępy na całym ciele ( Kasia to piękna dziewczyna, te rozstępy wyglądają jak poparzenia i wszyscy ją o nie pytają). Po naświetlaniach okolicy miednicy nie występuje u niej miesiączka, a po naświetlaniu głowy ma rozwaloną przysadkę. Kasia powiedziała mi, że nigdy nie miała chłopaka, nie miała też przyjaciela. Serce mi pęka, gdy myślę o tej naszej rozmowie. Gdyby mieszkała bliżej...na pewno starałabym się Jej pomóc.
Oddałam Jej obrazek Matki Boskiej Cygańskiej. Jej jest bardziej potrzebny.
Wczoraj moje objawy z kręgosłupa zaczęły ustępować. Został ból głowy, gorączką, zawroty, mdłości, ale jest na tyle lepiej, że czytam, jak widzicie piszę i jestem w domu. Mój stan nie poprawi się od razu. Mogę się tak czuć nawet miesiąc i dłużej ( przez immunosupresanty,które biorę na jelita, a obniżają mi odporność i trudniej zwalczam infekcje ). Nie jestem w stanie jeszcze wstać, mąż ma na mnie zwolnienie, musi mnie karmić i pomagać mi w podstawowych czynnościach, ale to nic takiego. To wszystko nic takiego. Ludzie cierpią bardziej. O wiele bardziej. I idą przez życie zdeterminowani, waleczni, głodni życia...tak po prostu. Bo życie to dar i przyjmują go, choć dar ten pali im dłonie, plącze ręce, paraliżuje lękiem i bólem... Wiedzą, że nie jest to dar, którym można manipulować, który zależy od naszej woli, to co przynosi kolejny dzień przyjmują z pokorą godną podziwu. Tacy wielcy ludzie, których wielkości na pierwszy rzut oka nie widać...
Tydzień przed wystąpieniem u mnie pierwszych objawów chorobowych, krzyczałam na Boga. Krzyczałam, że mnie nie słyszy. Że nie daje mi znaków. Że jestem mu obojętna. Błagałam Go o znak... O jakikolwiek.
Bóg dał mi znak. Jeszcze go nie rozumiem. Jeszcze nie do końca przekonwertowałam przeżycia na wnioski...Ale wiem, że to był znak.
Spędziłam 9 dni w szpitalu. To były najcięższe, najtrudniejsze i najpiękniejsze REKOLEKCJE mojego życia.
Na początku zeszłego tygodnia mój stan zdrowia pogorszył się. Głowa pękała, zlewały mnie zimne poty, wstrząsały mną dreszcze, nogi uginały się pod moim ciężarem,a termometr wskazywał 40stopni. Pojechaliśmy do szpitala. Po 3 godzinach, które przesiedziałam na krzesełku, przyjął mnie internista. Zmierzył temperaturę, osłuchał, zajrzał do gardła i natychmiast zawołał neurologa.
"Podejrzenie zapalenia opon mózgowych" - zawyrokował.
Wpadłam w panikę. Zaczęłam płakać. Neurolog przyszedł, uspokoił mnie, nawet wytarł mi nos, z którego ściekały gile. Zlecił maraton: laryngolog, okulista, rtg klatki piersiowej, rtg głowy i zatok, pełna morfologia, rozmazy, CRP etc.
Wyniki w normie. Nikt nic nie znalazł. Żadnych objawów stanu zapalnego. A gorączka 40stopni i ból głowy przypominał erupcję wulkanu.
O 12 w nocy zdecydowali, że przeprowadzą mi punkcję lędźwiową - celem pobrania do badania płynu mózgowo-rdzeniowego. Z drżeniem serca wyraziłam zgodę. Punkcję przeprowadzono (nic strasznego), a w płynie były podwyższone komórki zapalne i leukocyty limfoidalne. Po punkcji 12h należy leżeć plackiem. Zacewnikowano mnie, ale już ok.6 rano strasznie zaczęły boleć mnie plecy i brzuch. Postanowiono zrobić USG jamy brzusznej, które wykazało znacznie powiększoną śledzionę. Karetką przewieziono mnie na Oddział Wewnętrzny. Po 12h od punkcji zdjęli mi cewnik i pozwolili chodzić do toalety. Wstałam i zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zesztywniał mi kręgosłup. Jakbym miała kij zamiast niego. Mogłam ruszać nogami, ale ani głową, ani rękoma nie mogłam. Ból dosłownie rozdzierał mi ciało. W całym moim życiu nie czułam czegoś takiego. Przyszło do mnie chyba 15 różnych lekarzy i zawyrokowali: "MONONUKLEOZA, punkcja nie była potrzebna".
Niestety to nie mononukleoza paraliżowała bólem moje ciało, a rzadko występujący zespół popunkcyjny.
"Przejdzie po kolejnych 12 godzinach" - powiedział jeden z lekarzy - "będziesz żyć".
Coraz ciężej mi się oddychało, miałam wrażenie, że ktoś usiadł mi na klatkę piersiową. Ból mnie paraliżował. Wiem, już to pisałam. Ale tak było. Czułam, że to koniec.
Co za głupie myśli mi przychodziły, jak wiele było we mnie żalu do Boga.
Myślałam:
"Tyle już przeszłam. Ciągle mi dokładasz Boże. Za co? Za co?"
"Czym zasłużyłam sobie na taką karę? Co takiego zrobiłam?"
"Nie dożyję rodzicielstwa. Moje jedyne marzenie, o które walczę unicestwi się wraz ze mną."
"Jakaś obca baba zamieszka w moim domu."
"Jakaś obca baba będzie sypiać z moim mężem."
"Jakąś obcą kobietę będzie kochać mój Ukochany, MÓJ jedyny."
Śmierć zajrzała mi w oczy. Nie dosłownie, bo nie wylądowałam na OIOM-ie, ale po prostu byłam przekonana, że mój organizm tego nie wytrzyma,że ten ból mnie wykończy. Dostałam dziesiątki zastrzyków i kroplówek przeciwbólowych. Wcale nie pomagały. Minęło 12h, o których mówił lekarz,a ja miałam wrażenie, że ból jeszcze bardzie się nasilił. Do tego doszły mdłości ( a i tak prawie nic nie jadłam - bo musiałam być karmiona, ręce nie utrzymywały łyżki... - a wiadomo, pielęgniarki od karmienia nie są). Czułam się tak strasznie nieporadna, tak strasznie opuszczona, taka brudna i śmierdząca ( nie miałam jak się umyć ), kobiety z łóżek obok udawały, że nie zauważają mnie, nie podawały herbaty, choć w ustach miałam jak na rozgrzanej patelni. 2 dnia po punkcji mąż mógł przyjść w porze obiadu i nakarmił mnie. Umył chusteczkami nawilżanymi dla niemowląt. Cały czas płakałam z bólu, lekarze mówili, że nie umieją mi pomóc, że muszę być CIERPLIWA. Że to w końcu minie. Następnego dnia było bez zmian. Moja Kasia przyszła mnie umyć chusteczkami. Tego dnia miała dyżur pielęgniarka Kasia, przewiozła mnie na inną salę, bo widziała, że bardzo cierpię, a panie obok mają mnie głęboko w dupce. Po 4 dniach miałam już myśli, żeby wyskoczyć przez okno, bo dłużej tego bólu znieść nie mogłam. Leżenie plackiem w moim wydaniu, oznaczało leżenie na wznak, obrócenie się na bok było po prostu niemożliwe, totalne zesztywnienie i ból...no po prostu niewyobrażalny. Tego dnia poznałam Kingę. Dziewczynę z Gdyni. Skończyła KUL i obecnie uczy religii. Ale nie wyobrażajcie sobie nawiedzonej świruski. To naprawdę interesująca i ciekawa osobowość. Dużo rozmawiałyśmy. Kinga podawała mi herbatę, myła sztućce, kubek, smarowała kanapki i podawała je. Jej pobyt był krótki, bo była tylko na diagnostyce...ale coś we mnie zmienił. Gdy wychodziła zostawiła mi na szafce dwa obrazki: Matki Boskiej rozwiązującej węzły
i Matki Boskiej Cygańskiej.
Z tyłu tego drugiego obrazka napisała " Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz".
Dopiero dziś sprawdziłam co symbolizują.
Wzruszyłam się bardzo. Piszemy do siebie smsy i wymieniamy mmsami, myślę, że nasz kontakt tak szybko się nie urwie.
Po wyjściu Kingi do naszego pokoju dołączyła Kasia. 20-latka z takim życiowym bagażem, że nawet teraz, gdy o tym piszę, łzy szklą się w moich oczach niczym dwie wielkie, szklane kule. Kasia zachorowała na nowotwór mózgu, gdy miała 12 lat. Przeszła 3 chemoterapie, 3 radioterapie, które trwale uszkodziły jej słuch i wzrok. Włosy odrosły tylko gdzieniegdzie. Kilka lat później miała wznowę - tym razem nowotwór rdzenia kręgowego. 1,5roku spędziła w szpitalu. Widziała, jak odchodzą jej koleżanki z oddziału, widziała, jak odchodzą maleńkie dzieci... Mówiła, że zawsze odwiedza wszystkich 1 listopada... Tym razem niemożliwe było ukończenie chemii, bo organizm był już zbyt słaby. Zaczęli leczyć ją sterydoterapią, która spowodowała rozstępy na całym ciele ( Kasia to piękna dziewczyna, te rozstępy wyglądają jak poparzenia i wszyscy ją o nie pytają). Po naświetlaniach okolicy miednicy nie występuje u niej miesiączka, a po naświetlaniu głowy ma rozwaloną przysadkę. Kasia powiedziała mi, że nigdy nie miała chłopaka, nie miała też przyjaciela. Serce mi pęka, gdy myślę o tej naszej rozmowie. Gdyby mieszkała bliżej...na pewno starałabym się Jej pomóc.
Oddałam Jej obrazek Matki Boskiej Cygańskiej. Jej jest bardziej potrzebny.
Wczoraj moje objawy z kręgosłupa zaczęły ustępować. Został ból głowy, gorączką, zawroty, mdłości, ale jest na tyle lepiej, że czytam, jak widzicie piszę i jestem w domu. Mój stan nie poprawi się od razu. Mogę się tak czuć nawet miesiąc i dłużej ( przez immunosupresanty,które biorę na jelita, a obniżają mi odporność i trudniej zwalczam infekcje ). Nie jestem w stanie jeszcze wstać, mąż ma na mnie zwolnienie, musi mnie karmić i pomagać mi w podstawowych czynnościach, ale to nic takiego. To wszystko nic takiego. Ludzie cierpią bardziej. O wiele bardziej. I idą przez życie zdeterminowani, waleczni, głodni życia...tak po prostu. Bo życie to dar i przyjmują go, choć dar ten pali im dłonie, plącze ręce, paraliżuje lękiem i bólem... Wiedzą, że nie jest to dar, którym można manipulować, który zależy od naszej woli, to co przynosi kolejny dzień przyjmują z pokorą godną podziwu. Tacy wielcy ludzie, których wielkości na pierwszy rzut oka nie widać...
Tydzień przed wystąpieniem u mnie pierwszych objawów chorobowych, krzyczałam na Boga. Krzyczałam, że mnie nie słyszy. Że nie daje mi znaków. Że jestem mu obojętna. Błagałam Go o znak... O jakikolwiek.
Bóg dał mi znak. Jeszcze go nie rozumiem. Jeszcze nie do końca przekonwertowałam przeżycia na wnioski...Ale wiem, że to był znak.
Spędziłam 9 dni w szpitalu. To były najcięższe, najtrudniejsze i najpiękniejsze REKOLEKCJE mojego życia.
Właśnie zastanawiałam się, dlaczego tak długo się nie odzywasz i nic nie piszesz, a tu takie wieści :( Nie wiem, co napisać - chyba żadne słowa nie będą w tej sytuacji właściwe i chyba żadne nie są w stanie oddać tego, jak bardzo jest mi przykro i jak bardzo Ci współczuję...Naprawdę wiele przeszłaś w ciągu tych kilku dni...No po prostu nie mogę się pozbierać nawet po samym przeczytaniu Twojej relacji. Łzy cisną mi się do oczu na myśl o tym, ile wycierpiałaś Ty, ile wycierpiała Kasia i inne osoby, które muszą latami zmagać się z chorobą. Moje zmagania to przy tym wszystkim naprawdę drobnostka. Mam nadzieję, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej, ze wkrótce dojdziesz do siebie i odzyskasz siły. Trzymaj się ciepło i wracaj do zdrowia :*
OdpowiedzUsuńDziękuję Słońce, myślałam o Tobie podczas pobytu. Tobie również dużo zdrówka!
UsuńPrzez ostatnie dni codziennie zaglądałam na Twojego bloga i czekałam na wiadomość. Martwiłam się. Zastanawiałam się, co się u Ciebie dzieje i dlaczego nie piszesz. A Ty po prostu nie mogłaś, bo ciężko chorowałaś. Bardzo mi przykro z powodu Twojej choroby. Kurcze! W ogóle to jestem zła, że taką wspaniałą osobę, jak Ty, spotyka tyle złego! Dobrze, że masz przy sobie kochającego męża! Wracaj jak najszybciej do zdrowia!
OdpowiedzUsuńDziękuję kochana. Nie bądź zła. Cierpienie uszlachetnia. Tak jak pisałam w poście, jeszcze nie do końca to wszystko rozumiem... Mój mąż, jak posłuchał, co myślę o tym pobycie w szpitalu stwierdził : " Ty to nawet z gówna wyciągniesz jakąś lekcję".
UsuńJeszcze nie nadrobiłam zaległości blogowych, ale mam nadzieję, że u Ciebie/u Was lepiej.
Zaglądałam codziennie a teraz wiem dlaczego Cie nie było .Ojeku tak mi przykro ze to Cię spotkało ale masz racje Bóg daje znaki i potrafi pokazać że ktoś z nas ma gorzej . Cieszę się że wróciłaś i mam nadzieje że co dzień będzie tylko lepiej że odzyskasz siły . Z całego serca życzę Ci powrotu do zdrowia .Pozdrawiam ewa
OdpowiedzUsuńJa to jestem szczęściarą. Mam taką wspaniałą grupę wsparcia... Dziękuję Promyczku.
UsuńJa również tu zaglądałam, czekałam na newsy, ale nie tego typu :( Zdrowiej kochana!!! Przesyłam moc pozytywnej energii i siły!! Ściskam serdecznie!!
OdpowiedzUsuńDziękuję Kochana!
UsuńZastanawiałam się dlaczego nic się nie odzywasz i zaczęłam się już martwić.Współczuję Ci bardzo i podziwiam za to jaka jesteś,jak to wszystko znosisz. Tyle cierpienia już za Tobą więc mam nadzieję,że wyczerpałaś już limit i teraz będą same szczęśliwe dni.Tego Ci z całego serca życzę.Wracaj szybko do zdrowia bo lada dzień może zadzwonić TEN telefon.pozdrawiam Cię cieplutko.basiek
OdpowiedzUsuńNie ma co podziwiać Baśku :) Wyłam jak dziecko, a każdego lekarza pytałam: " Co takiego zrobiłam, że tak mnie boli?" Dziękuję za ciepłe słowa i dobre myśli. Całuję.
UsuńAlu, jak dobrze, że wszystko już wraca do normy. Bardzo, bardzo dzielna jesteś. Uff .
OdpowiedzUsuńTeraz będzie tylko lepiej, na pewno. Dziękuję :)
UsuńTak jak poprzedniczki, zaglądałam tu każdego dnia, czekając na nowy wpis i miałam wrażenie - dziwne przeczucie, że coś się stało. Nie wiedziałam czy wieści, które przekażesz będą na tyle dobre, że oderwały Cię od kontaktu z Nami, czy na tyle złe.
OdpowiedzUsuńJedyne co mogę Ci powiedzieć - to strasznie mi przykro. Bardzo smutno czyta się całą tę historię, ale chyba każda z Nas wie, jak życie bywa niesprawiedliwe. Jesteś odważna i dzielna, nie zastanawiaj się nad tym co się stało, nie myśl w ciemnych barwach. Bądź silna, jak zawsze i maszeruj do przodu oraz co najważniejsze dbaj o siebie. Pozdrawiam Iga.
Dziękuję za troskę. Staram się byc silna i patrzeć na to,co przede mną. To przecież jest najważniejsze. Jak w piosence "..ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy...". Serdecznie pozdrawiam i ściskam.
UsuńAlu, jestem z Tobą. Jeszcze raz - zdrowiej i trzymaj się tam mocno, jak najmocniej!
OdpowiedzUsuńDziękuję Joanno za podwójne życzenia :* A nawet potrójne :)
UsuńWitaj Alu, czytam od niedawna twojego bloga, z niecierpliwością czekam na każdy kolejny post. Jesteś fantastyczną osobą, tyle w Tobie ciepła!
OdpowiedzUsuńMusisz być wyjątkowo dzielna i przejść przez te cierpienia, ufać Bogu i nikogo, siebie też za nic nie winić, są tajemnicy których przeniknąć nie sposób. Dbaj o siebie i swe zdrowie!!!
Pozdrawiam z Krakowa.
Dziękuję bardzo. Dziś odwiedziłam Twojego bloga, ale dopiero poznaję Waszą historię. Na pewno będę się odzywać. Pozdrawiam!
UsuńSpłakałam się i mocno Cię przytulam. Bardzo żałuje że mieszkam tak daleko i nie mogę podmienić Twojego męża w pomocy, podrzucić obiadu i pobyć z Tobą.
OdpowiedzUsuńZnak był ale czy była nią choroba czy raczej te anioły, które poznałaś. Wzruszona jestem bardzo.
Dziękuję Madziu. Kochana jesteś. Fajnie by było, gdybyś mieszkała bliżej. Ale świat to globalna wioska, więc co się odwlecze to nie uciecze :) Całus.
UsuńMoja Ty Kochana. Takie przeżycia za Tobą. I jeszcze poważna w końcu choroba do wyleczenia. Faktycznie tyle Cię spotyka. Aż zastanawiam się jakiż to mały cud będzie owocem tylu cierpień.
OdpowiedzUsuńCieszę się strasznie, że przeżyłaś rekolekcje. Że czujesz, iż otrzymałaś znak. Widzę, że to dla Ciebie wyjątkowy czas, mimo bólu, mimo cierpienia.
Czy mówiłam Ci już kiedyś, że gdy nasza mama rodziła mi synka, ja potwornie chorowałam. Prawdziwie "rodziłyśmy" razem:-)
Zdrowiej szybciutko. Twój cud powstaje w bólach - nie da się tego nie zauważyć. Może już niedługo? Przytulam Cię całym serduchem.
Wiesz Basiu, gdy miałam te bóle krzyżowe, zadzwoniłam do mamy i powiedziałam jej, że chyba rodzi się moje dziecko, a ja mam bóle z krzyża. Ale to by wskazywało, że poród trwał jakieś 8 dni ;P Nie wiem, czy moja Kruszynka odnajdzie się już niedługo, wiem na pewno, że każdego dnia jest bliżej. Całuję i dziękuję :*:*:*
UsuńJa również zastanawiałam się co się z Tobą dzieje, i jak zwykle moja intuicja mnie nie zawiodła, niestety... Ściskam mocno. Wracaj do zdrowia jak najszybciej :) podpisuję się pod Twoimi słowami i utożsamiam jednocześnie. Ja też swoje w życiu przeszłam i dlatego właśnie mój blog prowadzę na temat pozytywnej części mojego życia bo każdego dnia doceniam to co od życia dostałam, resztę puszczam w niepamięć bo są wokół mnie tacy którzy cierpią trzykrotnie bardziej niż ja kiedykolwiek. Całuję Kochana!
OdpowiedzUsuńZawsze są dwie strony medalu. Często widzimy tylko tę ciemną. Dziękuję Ci za Twojego bloga. Mi on często "rozjaśnia" dni. Całuję.
UsuńZalałam się łzami. Jesteś bardzo bardzo silna. Trzymaj się tam dzielnie. Myślę o Tobie.
OdpowiedzUsuńOcieram łezki. Teraz już muszę być silna. Czuję, że komuś moja siła może się bardzo przydać. Dziękuję za myśli. Całuję.
UsuńKochana Alu, zaglądałam do Ciebie codziennie i z każdym kolejnym dniem Twojej nieobecności na blogu, czułam że jest coś nie tak... Jesteś dzielną i silną osobą podobnie jak te które spotkałaś na swojej drodze, niech Pan Bóg umocni Cię i pokrzepi, pamiętaj po burzy zawsze wychodzi słońce....
OdpowiedzUsuńJest taka modlitwa, o której czasem zapominam, ale w trudnych sytuacjach zawsze "przypadkiem" wpada mi w ręce "Akt oddania się Panu Jezusowi wg Don Dolindo"- niech przyniesie Ci ukojenie.
Tulę mocno
Julka
Dziękuję Julko. Modlitwy nie znam, wieczorem się pomodlę. Dziękuję. Również tulę. Buziaki.
UsuńTo uczy ogromnej pokory wobec życia, Boże ile Ty przeszłaś w tych ostatnich dniach, ale masz taką siłę, której może zwykli ludzie nie mają.
OdpowiedzUsuńAleż ja jestem zwykłym człowiekiem. Kiedyś tej pokory nie miałam. Życie mnie jej nauczyło i pewnie jeszcze uczyć będzie.Wciąż jednak widzę, jak wiele dobra mam i jak dobre jest moje życie, pomimo chorób, bólu i niesprawiedliwości. Pozdrawiam Cię serdecznie i całuję.
UsuńAlu trzymaj się dzielnie. Już gorzej być nie może tylko lepiej. Masz kochanego męża, który się Tobą pięknie opiekuje. Zbieraj siły na TEN telefon, bo potem nie będzie czasu na chorowanie :)
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię za twoją pokorę.
Tak naprawdę to zawsze może być gorzej. Ale teraz jest już dużo lepiej. Mąż rzeczywiście dba o mnie, rosołek dziś ugotował, michałki kupił, nawet buziaczka w rączkę dostałam :)
UsuńA za pokorę to ja Was podziwiam. Ogromnie.
Całuję.
Aż się popłakałam..... Często Twoje wpisy powodują ścisk w moim gardle, ale tym razem dostarczyłaś mi całej gamy emocji... od płaczu po uśmiech.
OdpowiedzUsuńPrzykro mi kochana, że tyle musiałaś przejść, mój brat w zeszłym roku walczył z mononukleozą (albo przynajmniej takie było podejrzenie lekarzy) i wiem, że sporo wycierpiał...
Ale piękne jest też to, że potrafisz dostrzegać dobro.... jesteś tak wrażliwa na innych ludzi....
Z całego serca życzę Ci, żeby los się w końcu odwrócił... żeby ten telefon zadzwonił, i żebyś była zdrowa i szczęśliwa.
Dużo zdrówka! :-***
Dziękuję Kochana. Jestem przekonana, że los się odwróci. Po burzy przychodzi słońce, po zimie wiosna itp.itd. Przykłady można mnożyć. Ta cała droga, moja, wasza, innych ludzi musi mieć swój sens. Nic przecież nie działoby się bez powodu. Wierzę w to.
UsuńDziękuję za życzenia. Serdecznie pozdrawiam i przesyłam trochę ciepła :)
Ja rzadko tu zagladam, ale jednak. Lubie Twojego bloga i mam nadzieje, ze niebawem Twoje/Wasze najwieksze marzenie sie zisci.
OdpowiedzUsuńCzytajac ten post az sie rozplakalam, czytajac go mialam wrazenie jakby cale cialo ogarnely ciarki. Wzruszylam sie tak bardzo kochana. Bardzo przykre przez co musialas przejsc. Zycze Tobie szybkiego powrotu do zdrowia. Zycze malenstwa by zamieszkalo w Waszym domu, juz niebawem. Tule!
Dziękuję bardzo Abby :) Powoli zdrowieję, wszystko idzie ku lepszemu. Dziękuję za życzenia. Również tulę.
UsuńCzytając dziś Twojego bloga miałam łzy w oczach. Każdego człowieka dotyka jakieś cierpienie. Czasem myśląc o tym, co nas trapi wydaje się, że to my mamy najgorzej. Dziś swoją opowieścią uświadomiłaś mi kolejny raz, że nie można zamykać się na to, co nas otacza, na innych ludzi...Każdego coś trapi. Wierzę tylko, że to wszystko jest po coś, że ma jakiś głębszy sens, którego może nie umiem jeszcze pojąć.
OdpowiedzUsuńP.S. Zdrówka ;* I trzymam kciuki za Wasze marzenie.
Ja również wierzę, że wszystko jest po coś. Że ma swój głębszy sens. Czasem trudno ten sens odkryć, ale trzeba próbować. Dziękuję za kciuki i życzenia. Przesyłam w Twoją stronę najserdeczniejsze pozdrowienia i trochę ciepła.
UsuńHej
OdpowiedzUsuńŻyczę Ci zdrowia i zrozumienia znaku.
Ściskam przekazując pozytywną energię.
Dziękuję :*
UsuńŻyczę szybkiego powrotu do zdrowia Alu, wszystko będzie dobrze, pozdrawiam Ania
OdpowiedzUsuńBardzo poruszyl mnie Twoj wpis. Sledze Twego bloga w zasadzie nonstop choc nie zawsze zostawiam po sobie slad. Naprawde mocno uderzyly we mnie Twoje przezycia i ta pokora, z jaka znosisz chorobe i trudy z nia zwiazane. Wiem, ze to okrutne ale nic nie dzieje sie bez przyczyny. Bog daje znaki i one niestety nie zawsze sa latwe do zinterpretowania. Ale Ty zlapalas trop. Choc to bardzo bolesny trop to jednak z pewnoscia owe rekolekcje wzmocnia Cie na przyszlosc. Zycze zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Zachwyca mnie Twoja madrosc zyciowa i wiem, ze ona pozwoli Ci szybko wyjsc na prosta. Dbaj o siebie. Pozdrowienia dla Ciebie i Meza.
OdpowiedzUsuńDziękuję kochana. A jak u Ciebie? Jakieś zmiany? Przyjechaliście do Polski?
Usuń