12:37 PM

Droga Niepłodna.

Cześć,
nie wiem, jak masz na imię i nie wiem, ile masz lat. Ludzie myślą, że niepłodność dotyka głównie ludzi po 40-tce, ale ja wiem, że to brednie i być może Ty nie mieścisz się w tym zbiorze. Nie znam Twojej historii, ale na pewno Twoja droga była cięższa niż mogę sobie wyobrazić. Masz tę przewagę, że możesz poznać moją historię - tu na blogu. Możesz poznać moje słabości. Przewertować moje chwile jedna za drugą.
Piszę do Ciebie, bo choć Cię nie znam, łączy nas jedno. Pragnienie dziecka. Pragnienie tak silne, że obezwładniające. Tak dojmujące, że odbierające chęci do życia. Zabierające jego radość. Zamykające w klatce niezrozumienia i samotności.
Nie wiem, na którym etapie walki jesteś. Nie wiem, jakie są Twoje szanse. Ale powiem Ci jedno - nie poddawaj się. Nie poddawaj się i walcz, ale rób to tak, by nie przegapić wszystkich możliwości.
Mam dwoje dzieci. Dwójkę wyjątkowych, wspaniałych, pięknych i rumianych szkrabów. Adoptowanego syna i biologiczną córkę. I choć to zdanie niesie w sobie jakiś ogrom trudnego ładunku emocjonalnego, to poza takim suchym opisem i naturalnymi różnicami między chłopcem a dziewczynką - nic moich dzieci w moim odczuciu nie różni.
Kiedyś myślałam o adopcji tak, jak opisują ją ludzie. "Czyli jak? "- zapytasz.
Oto moja odpowiedź:
1) Jako nastolatka myślałam, że jestem adoptowana , bo to byłaby odpowiedź na różnice jakie dostrzegałam pomiędzy moją rodziną a mną. To jawiło się jako objawienie. Wyzwolenie i odnalezienie mojej tożsamości.
Nie jestem adoptowana. A to pech ;)
2) Jako młoda dziewczyna, a potem kobieta, adopcja była owiana tajemnicą, nie należało o tym mówić głośno. Takie swoiste TABU. Pytanie dlaczego? Próbując sobie szczerze odpowiedzieć na to pytanie wczuwam się w siebie sprzed lat i myślę, że adopcja kojarzyła mi się z tragedią i odrzuceniem przez rodziców biologicznych. Ze wstydem, że się pochodzi z takiej a nie innej rodziny.
Dziś myślę, że musiałam być bardzo ograniczona w poglądach, niedojrzała i nieświadoma potęgi adopcji. Potęgi daru, jaki ona daje.
3)W końcu adopcja kojarzyła mi się jako coś "zamiast". Zamiast naturalnego poczęcia, ciąży, brzucha, USG, porodu i karmienia piersią. Jako alternatywa. Dość smutna i trudna alternatywa."Możesz zawsze adoptować" - mówią ludzie do tych starających się, po miesiącach, latach bezskutecznej walki. I kiedyś...też tak myślałam.
Dziś o adopcji myślę inaczej. Myślę o niej jasno, radośnie, pięknie. Nie chcę wprowadzać zbędnego patosu. Ale jako matka zarówno adopcyjna jak i biologiczna - szczerze powiem, że pierwsze chwile z moim synem wniosły tyle magii, że nie mogę tego porównać do niczego innego. Nawet do porodu. Być może to potęga pierworodnego, który jako pierwszy uczynił ze mnie matkę. A może po prostu...miłość.
Miłość, która nie zna podziałów na ado- i bio-. Wyobrażasz sobie największe żywioły? Tsunami? Potworne trzęsienia ziemi? Erupcję wulkanów? Widzisz je? Dostrzegasz ich potęgę?
No to taka właśnie miłość.
Dziś wiem też , że niestety nie "zawsze możesz adoptować". Czas na adopcję też się kończy. I choć różne ośrodki dają różne kryteria, to adopcja niemowlaka powyżej 40-tki staje się trudna. Tzn. nie niemożliwa. Ale trudna.
Tak, jeżeli nie chcesz in vitro, naprotechnologia pochłonęła już spory zapas oszczędności i stoisz w martwym punkcie - pomyśl o adopcji.
Tak, jeżeli jesteś po 4 a może 5 nieudanych transferach i czujesz, że brak Ci już sił - pomyśl o adopcji.
Tak, jeżeli po prostu chcesz być rodzicem. Chcesz założyć rodzinę. Pomyśl o adopcji.
Ale nie jako drodze zamiast. Nie jako alternatywie. Ty stoisz tu, a po drugiej stronie stoi człowiek. Jakiś mały, bezbronny, CZŁOWIEK. Który czeka na Ciebie. Na swoją szansę na życie. Normalne, pełne życie.
Nie musisz być idealny/a, by być idealnym rodzicem. Ale musisz kochać...umieć kochać bardziej kogoś niż siebie.

Po adopcji, po 4 miesiącach, zaszłam w ciążę. Niestety, często słyszę od znajomych, że jakiejś starającej się długo parze, opisywali nasz "przypadek": "Że adoptowali i potem urodzili swoje!". Nosz do k... nędzy, jak mnie trzęsie, gdy to słyszę. Jeżeli adopcja ma być środkiem do celu, a nie celem - odpuść sobie. Tzn. że jeszcze nie rozumiesz. Jeszcze nie kochasz tak bardzo. Zamiast rodziny możesz stworzyć potworka o kilku twarzach. Skrzywdzić, zranić - małego człowieka i siebie.

Co zrobić, by dojrzeć w takiej sytuacji? Nie wiem. Wsłuchaj się w siebie. Zadaj sobie kilka pytań. Zastanów się, co jest w życiu ważne. Dla każdego przecież to może być coś innego.
Uważam, że wolność wyboru to nasze wielkie bogactwo. Ogromne. Wiem też, że gdy ze wszystkich dróg po dziecko, zostaje nam tylko adopcja, możemy czuć się odarci z tej wolności. Zmuszeni do podążania ścieżką nie do końca przez nas wybraną. Jednak to nigdy nie jest jedyna opcja.
Nie każda kobieta musi mieć dziecko. Naprawdę nie każda. Nie każdy mężczyzna musi być ojcem. Bezdzietność też ma swoje plusy i też jest dla kogoś przeznaczona.
Ale czy dla Ciebie?

Decyzja o dziecku to nie tylko decyzja tu i teraz. Dziś czujesz się "gorsza", bo nie masz dziecka. Za 20 lat, będziesz czuć smutek, bo nie będziesz świadkiem wyboru studiów, pracy, drugiej połówki Twoich pociech. Za x lat nie zostaniesz babcią, dziadkiem.
Pytanie, czy to jest dla Ciebie ważne? Jeśli tak, to co jesteś w stanie dla tego zrobić?

Adopcja to tylko proces. Proces, który pozwoli Ci odnaleźć Twoje dziecko ( ja wierzę w przeznaczenie). Wszystko dalej to po prostu rodzina, dom, miłość, wspólnota, chwile, zło, dobro, sprzeczki, kłótnie, bałagan, choroby, zabawa, śmiech, płacz, złość, wiara, piękno, mama, tata, syn, córka, jedność, rozdzielność, trudności, schody, upadki, wzloty. Życie. Po prostu życie.

To mój list do Ciebie. Napisałam go z okazji 2 rocznicy poznania mojego syna. 2 rocznicy chwili, która odmieniła mnie na zawsze. Bezpowrotnie. Chwili, która wniosła w moje życie nowe barwy, nadała sens cierpieniu, włożyła w moje ręce ciepłe, 7,5 kg szczęście. Mojego Leosia. Chłopca o cudownym uszczerbionym uśmiechu, niezwykłych oczach o identycznym odcieniu jak moje (szarozielone), niespożytej ilości energii, magicznych zdolnościach niszczenia wszystkiego, co wpadnie mu w ręce, potwierdzającego istnienie ADHD w czystej postaci, ISKRY rozpalającej domowe ognisko.
I choć to trudny list, chcę Ci powiedzieć, że owszem, nie jest łatwo...ale niepodważalnie jest cholernie szczęśliwie i fajnie!

Warto iść po prąd. WARTO.



PS. Czy ktoś może się skontaktować z ewa84 z bloga "Moja tęsknota", bo nie mam uprawnień do odwiedzania bloga i do MIA? Proszę przekażcie, że proszę o kluczyki <3 Na adres trwajchwilo@gmail.com

10:33 PM

Kryzys wieku...

Od jakiegoś czasu, który wiąże z nagłą śmiercią mojej babci, borykam się z uporczywymi myślami o przemijaniu. Są one na tyle silne, że potrafią rozwalić mi cały wieczór. Patrzę na siebie w lustrze i nie widzę już tej młodej dziewczyny, którą tak niedawno byłam. Na czole zmarszczki mimiczne ( kosmetyczka stwierdziła, że jak u 70-latki ;/), podkrążone z niewyspania oczy, wokół nich zarysowujące się kurze łapki... i ostatnio znalezione...pierwsze siwe włosy... I z jednej strony mam poczucie spełnienia, do tego stopnia, że mam wrażenie, że osiągnęłam wszystko, co najważniejsze w moim życiu, a z drugiej strony czuję, że chciałabym czegoś jeszcze ( a może podświadomie boję się pragnąć czegoś jeszcze, bo to tak, jakbym nie doceniała tego co mam?). 
Często myślę, że jestem próżna. I chyba tak jest. Lubię dobrze wyglądać, nie wyjdę z domu bez pomalowania oczu,  dzieci staram się ubierać tak, żeby wszystko do siebie pasowało ( nawet skarpetki). Amelka ma więcej sukienek niż ja, a Leo więcej spodni, bluzek i swetrów.  Zakupy (ubrań i rzeczy do wystroju domu) sprawiają mi mega frajdę... A przecież to wszystko jest tak cholernie doczesne, tak nieistotne, już jutro może nie mieć żadnego znaczenia i wartości...
Trochę się obawiam tych moich nostalgicznych przemyśleń, nie chcę wrócić w ramiona dobrze mi znanego smutku i depresji. Nie chcę też, w obawie przed przemijaniem , tracić tego co jest.  Tracić teraźniejszości, chwil z dzieciakami, z mężem.
Myślę, że warto by było popracować nad tym, oswoić przemijanie, wszyscy się przecież starzejemy, wchodzimy w nowe role. Skąd więc we mnie taki bunt, lęk, przed tym co przede mną? Czy może buntuje się we mnie wciąż jeszcze niedojrzała i niedorosła część mojej osobowości, mała Alusia. Tupie nóżką, bo nie chce tracić beztroski, śmiałości i marzeń ( tych nierealnych często).

Myślę też, że trochę zatraciłam się w macierzyństwie. A jestem też przecież Alą po prostu. I poza potrzebą macierzyństwa mam inne pragnienia ( choćby kilku miłych słów z zewnątrz, kilku wzmocnień, uśmiechów, zwrotnych informacji, sympatii). Dzieci rosną, stają się coraz bardziej samodzielne. Kiedyś będę tęsknić za "Mamusio, daj jączkę, sichij mnie kołdejką, Tygjyska daj". Kiedyś będę marzyć, by czekały na mnie dwie wyciągnięte w górę rączki mojej córeczki i jej ufne, pełne uśmiechu spojrzenie.

Wiem, że wszystko mija.
Nie zatrzymam czasu.
Ale muszę przyznać, że chyba nadchodzi czas, bym pomyślała o powrocie do pracy ( choć macierzyński jeszcze jakieś 9 miesięcy). Nie chodzi o to, że jestem nieszczęśliwa. Bo jestem szczęśliwa. Bardzo.
Ale jestem też zmęczona. Też bardzo.




10:16 PM

Jestem szczęściarą!

Dzień Matki.

"(...)Pełnia, o jaka pełnia
Siła, o jaka siła
jestem pełna, jakbym była ciężarną gwiazdą
jestem silna, jakbym mogła istnieć sama jedna w przestrzeni
Z cierpienia wyszła radość
cierpiałam, dlatego mam prawo istnieć tak mocno.
Przeszłam piekło, dlatego dziś wchodzę
w niebo pogody
w kuliste niebo silnej pogody
potężniejącej pogody
potężniejącej potęgi
jak w środek głosu organów
jak w środek wydymającej się powodzi światła,
wchodzę w środek trwającego światła
To światło śpiewa
ja śpiewam
jestem jednym z miliona głosów
jednym z miliona promieni,
świecę.(...)"

Czyli innymi słowy - jestem szczęściarą!!!
Jestem mamą!


9:53 PM

Ich dwoje. cz.2

Leon
 27 miesięcy = 23 miesiące szczęścia + 4 miesiące tęsknoty. Mój najbardziej roześmiany, najzabawniejszy, najukochańszy, najbardziej wyjątkowy, rozkapryszony, mądry, nieprzewidywalny, zbuntowany syneczek. I duży ( rozmiar ciuchów 104cm) i maleńki zarazem. I samodzielny i potrzebujący pomocy na każdym kroku. I pewny siebie i tracący wiarę, gdy "ja sam" nie wychodzi. Uwielbiam na niego patrzeć. Nie wiem, w czym tkwi ta magia, ale nigdy nie przestaje mnie rozbawiać i zaskakiwać.  Ma oczy jak dwie iskierki ( kto widział ten wie), szelmowski błysk w nich i zbójnicki uśmiech. Może wydębić nim ode mnie wszystko ( o zgrozo!). Serce mi mięknie, a on to dobrze wie, gdy mówi:
"Popjosię mamusio" <3 np. kekoladkę (czekoladkę), na dwójeczek ( na dwór), desejeczek ( deserek), do duziego łóśka ( spać z nami w dużym łóżku), na jąćki ( na ręce), situlić (przytulić), ciałusa (całusa), tatuś zieby był ( "Poproszę, żeby tatuś był...gdy usypiam go,a mąż jest w pracy...).
Zresztą on mówi cały czas. Mała, słodka, nakręcona, z niekończącą się energią - katarynka. Moja ukochana katarynka. 
Rozwala mnie swoimi tekstami co dnia! Naprawdę, co dnia. Ostatnio... usypiam go na noc, ale wierci się okropnie, popłakuje, nie może zasnąć. Melka na szczęście usnęła chwilę wcześniej, więc zaniosłam ją do łóżeczka i miałam chwilę tylko dla Leo. "Popjosię mamusio do duziego łóśka, popjosię..." i wzięłam go do łóżka, przytuliliśmy się. Młody wtulony w moje włosy oddycha coraz spokojniej i coraz bardziej równomiernie. Aż nagle ...zwraca swoją buzię w moją stronę i mówi: "Mamusia fajna, fajna mamusia".
Ehhh. Serce wyskakuje z piersi. Taki syn!!! Taki cud.
Jest bardzo pomocny. Podaje mi pampersy dla Melki, mokre chusteczki. Po jedzeniu odnosi naczynia do zlewu ( czasem mu się zdarza pomylić i wyrzucić je do śmieci :P). Robi siku i kupkę na nocnik.  Woła: "Mamusio, zjobiłem duzią!!! Pokazać!!!". Lecę zobaczyć, widzę dumę w oczach synka, woła: "Tatuś, kupkę zobacić!!!"... Oglądamy kupkę rodzinnie i zachwycamy się dziełem. Synek otwiera kibelek, wyrzuca zawartość nocniczka, ja przepłukuję nocniczek, wylewam do wc, a synek spuszcza wodę. Ostatnio załatwiał się i nagle słyszę, że w łazience płynie woda. Zaglądam, Leoś na podwyższeniu przepłukuje nocnik pod zlewem <3 Rękawy mokre po pachy, ale w oczach ( typ oczu kota ze Shreka) pytanie: "Czy jesteś dumna mamusio??". Och jestem dumna z niego, jestem taka dumna!!!
Wiem, wiem. Nudna jestem. Nie mogę się nachwalić tego mojego szkraba. Czasem przy ludziach gryzę się w język... No ale...chyba większość mam tak ma?
Od końca kwietnia Leoś uczęszcza do żłobka na 4h dziennie. Na razie było całkiem dobrze. Młody cieszył się, że tam idzie. Pytany, jak było, odpowiadał:" Badzio dobzie, badzio dobzie. Atem jechałem, Ojafem bawiłem, na paciu ziabaw taczką piasek wezłem ( Autem jeździłem, bawiłem się z Olafem, a na placu zabaw woziłem taczką piasek)". Ale już dwa ostatnie pobyty w żłobku były słabsze. Synek "pjosił", żeby zostać ze mną. No i płakał w domu. W żłobku nie płakał, pani mówi, że jest super... i rzeczywiście, gdy przychodzę szaleje, nawet mnie nie zauważa i nie słyszy,gdy go wołam. Ale już mi ciężko na samą myśl o jutrze.
Leoś je jak szalony i tak też rośnie. W dwa tygodnie żłobka ( je tam ponoć podwójne porcje) przytył kilogram, nie wiem ile urósł, ale wyrósł ze wszystkich spodni i piżam( mam wrażenie, że w jedną noc) . Waży 15,3kg. Wzrostu ma, na moje oko, z 98cm. Jutro go zmierzę.
Lubi Amelkę. Gnębić też. Odkąd ona jest na tyle świadoma, by wchodzić z nim w interakcję, on zaczyna traktować ją jak równą sobie. Przekonuje ją do wspólnych zabaw. Ciężko mu zrozumieć, że ona jest jeszcze malutka i nie może 2h jeździć jeepem przypięta pasami po podwórku.
Coś w tym jest, że mówi się, że córeczki są tatusia, a synkowie mamusi. Mój syn topi mi serce, jak żywy ogień. Kocham go nad życie.
Ale nie ukrywam, że zawsze chciałam mieć córkę. I uważam się za ogromną, ogromną, OGROMNĄ szczęściarę, że mam tych dwoje. 
Moje wymarzone, wytęsknione, upragnione dzieciaki <3<3<3 
Wiem, że i Wy macie swoje. Jesteście z nich równie dumni. A jeśli jeszcze ich nie macie, to życzę Wam równie udanych, jak te moje cudaki :)))










2:31 PM

Ich dwoje. cz.1

Amelia
Tak niedawno przyszła na świat, pamiętacie, bo byliście ze mną przez cały czas.  Dziś ma już skończone 9 miesięcy. Jest taka duża i piękna. Nie mogę się nią nasycić ( ale generalnie, wtedy, kiedy śpi ;)). Od tygodnia siada sama, non stop. Wspina się na meble, podnosi do kolan i klęczy sobie ( pobożne dziecko! :)). Gdy chwyci mnie za dłonie, wstaje  i chwieje się na boki, choć już stoi coraz stabilniej. Próbuje zrobić kilka kroczków (czyt. dwa :D). Niezwykłe, bo jeszcze miesiąc temu, nie umiała podnieść się na ramionach i podejrzewano, że ma jakieś ruchowe opóźnienie, a tu taki skok rozwojowy. Od miesiąca jest spokój z chorobami ( tfu tfu tfu). Immunolog zaleciła podawanie Laktoferyny i mam wrażenie, że to naprawdę działa! Po gastroskopii, którą miała w kwietniu, przyszedł wynik hist-patu, który potwierdził przewlekły stan zapalny żołądka o średnim nasileniu. Przyczyny wciąż nie znam. W przyszły wtorek znów lądujemy na 3 dni do szpitala celem dalszej diagnostyki. Wierzę, że na tym ta nasza nieszczęsna przygoda ze szpitalami się zakończy (przynajmniej w takim nasileniu).
Odkąd młoda została wyleczona z Mycoplasmy jest niezwykle pogodnym dzieckiem. Uśmiecha się pięknie, gada (oczywiście jeszcze totalnie nieświadomie, ale ważne, że gada: bababa, mama, tata, dziadzia, badzia, bm bm, lala ), potrafi nawet pół godziny bawić się sama, przeglądając książeczki albo swoje opaski ( a ma ich zatrzęsienie), śpiewa jak mały ptaszek, czasem sama z siebie, a czasem jak słyszy, że ja śpiewam, uwielbia się przytulać i całować, uwielbia jak ją gilam po pleckach ... To jest naprawdę urocze. Ona cała jest niezwykle urocza, delikatna, dziewczęca i subtelna.
Nie jest już wychudzonym bąblem z pogranicza 10 centyla :) Oscylujemy właśnie między 50 a 75 :) No... i już nie mamy diety wysokokalorycznej... Jak nasz prowadzący lekarz zobaczył ostatnio Melkę, to krzyknął: "A co to za pulpet?" :D <3  Przy czym absolutnie młoda pulpecika nie przypomina, widoczna jest po prostu duża zmiana w wyglądzie, szczególnie na buźce.
Ja, dzięki temu, że córcia nie choruje, jestem dużo spokojniejsza i szczęśliwsza. Chłonę jej obecność i cieszę się z tego czasu, który mamy dla siebie na tym moim macierzyńskim.
Amelka uwielbia swojego brata. Jest nim zafascynowana, pomimo, że niejednokrotnie oberwała od niego :P  Zanosi się śmiechem, gdy robi do niej miny. Śledzi go wzrokiem, gdy jest w pobliżu. Powtarza po nim czynności. Jej ulubioną zabawką jest jego traktor i generalnie -  jest miłośniczką 4 kółek - jak brat :)






9:09 PM

Pustka.

Tak niespodziewanie...w zeszły piątek straciłam babcię. Odeszła we śnie.
Została pustka. Nr telefonu w kontaktach. Zdjęcia kilkudziesięciu wspólnych chwil.
Wspomnienia pełne jej pogodnego usposobienia. Zabawne powiedzenia, niemieckie Harlequiny, szafa z ubraniami, na których czuć jeszcze jej zapach...
Nie zdążyłam przywieźć jej Melki, zrobić kalendarza ze zdjęciami wszystkich wnuków, powiedzieć, że bardzo ją kocham...tylu rzeczy nie zdążyłam...nie zdążyłam podziękować jej za życie...
Miała 84 lata. A jednak, gdy kogoś kochasz, zawsze jest za wcześnie, by się z nim rozstać.

Kochana Babciu, gdy wczoraj żegnaliśmy Cię na cmentarzu, wyszło słońce i zaczął jednocześnie padać śnieg... Wiem, że to znak, że ubrana w biel jesteś już w świetle wieczności, blisko Boga, w cieple jego serca. Pijecie pewnie kawę i żartujesz, jak zawsze.
Zazdroszczę Mu.
I tak, jak powiedziała wczoraj na mowie pożegnalnej Twoja koleżanka Babciu, nie spieszę się do Ciebie, ale czekaj na mnie...


10:57 PM

Dzień za dniem.

Ostatni zalany nienawistnymi komentarzami post, pozostawiam w takiej formie w jakiej jest i nie będę wchodzić w dalszą rozmowę z tymi, którzy w sposób ordynarny, agresywny, chamski i bezczelny, próbują oczernić, splugawić i rzucić kamieniem w innych. Komentarzy nie usuwam, bo trzeba mieć świadomość, że tacy ludzie są wśród nas, karmią się niszczeniem innych. Trochę to zaskakujące i szokujące dla mnie, ale realne, więc trzeba się z tym zmierzyć.

U nas płynie dzień za dniem. Za mną dość ciężki tydzień. Amelia ma katar i znów wymiotuje, a w tym tygodniu mają nas planowo kłaść do szpitala na 3 dni, na  gastroskopię. Leoś też ma katarek. Ale rzecz ważniejsza: pożegnał na dobre swego przyjaciela dydusia :D  Myślałam, że to się nie uda. A póki co usypianie idzie całkiem nieźle. Co prawda muszę siedzieć przy łóżeczku i trzymać młodego za łapkę, głaskać po buźce, aż całkiem uśnie, a trwa to nawet 1,5h. Ciężko trochę, bo klęczę przy tym łóżku podskakując, bo jeszcze bujam Melkę w nosidle, ale do przeżycia. 
No dobra...więcej niż do przeżycia. Sytuacja jeszcze ciepła, bo z dzisiejszej nocy. Głaszczę Leosia, ręka utknęła mi pomiędzy szczebelkami, Melka płacze, Leoś siada. 
L:"Mamusiu, Ameja pacie( płacze)"
Ja:"Wiem synku, nic się nie dzieje, wszystko jest dobrze, kładź się kochanie."
(Leo kładzie się). Ja podskakuję delikatnie z Melką, żeby ją uspokoić. Oswobadzam rękę ;) 
L:"Mamusiu, usiądź! Lączka!".
Siadam i bujam się trochę, jak lekko walnięta. Trzymam młodego za rączkę. Nogi bolą mnie bardziej niż przy Chodakowskiej. Czuję, że zaraz się rozbeczę z niemocy ( mąż w pracy).
L:"Mamusiu, dluga lączka tu"  - synek nakazuje mi oddanie mu do rączki obu moich dłoni.Tłumaczę mu, że nie mogę, bo trzymam siostrę. Gładzę Go po buzi i głaszczę.
L:"Kocham ( wzdycha)".
(Amelia też wzdycha).
Ja też wzdycham. I choć jednocześnie zdycham to myślę sobie - "Kurczę, jest pięknie". Bo jest :) Czasem tego nie widzę, ale kiedy się zatrzymam i spojrzę dokładniej to spływa na mnie jakaś niewidoczna fala ciepła. Ściska mnie za gardło. I czuję wdzięczność.

Druga ważna rzecz: młody od dwóch miesięcy przechodzi trening czystości i dziś pierwszy raz przez cały dzień nie posiusiał się w majteczki :) Spanie jest wciąż z pampersem.

Z rzeczy gorszych, bo i takie są, Leo zaczął okładać i wywracać siostrę. Wygląda to tak, że podbiega do niej, gdy siedzi ( siedzi samodzielnie już jakiś czas) i popycha ją. Czasem biegnie i już mówi: "Popchnę Ameję, popycham." Albo podchodzi, siada obok niej i klepie ją w czubek głowy ( i od razu patrzy na moją reakcję). Ja wiem, że to chęć zwrócenia na siebie uwagi. Próbowałam różnych sposobów polecanych przez psychologów, m.in. jasny, krótki komunikat, zabieranie Melki i skupianie swojej uwagi na niej, jako pokrzywdzonej, tłumaczenie, że rączki nie są do bicia i parę innych. Może macie jakieś sugestie, jak sobie z tym radzić przy tak małej różnicy wieku?

PS.
"szukam świata
w którym jedna jaskółka
czyni wiosnę
gdzie szewc
chodzi w butach
gdzie jak cię widzą
to dzień dobry
szukam świata
w którym
człowiek człowiekowi
człowiekiem"
-Borszewicz

Wciąż wierzę w taki świat. Mimo wszystko. I kropka.




8:43 PM

PIS off!

Nigdy nie wtrącałam się w politykę. Nawet w momencie wyborów, jedyne o czym wspomniałam na blogu, była zachęta do głosowania w zgodzie z własnym sumieniem. Gdy wygrała partia, której program był sprzeczny z moją wizją Polski, też postanowiłam milczeć i dać im mój kredyt zaufania. Nie należy przecież oceniać po pozorach czy skreślać na samym początku. Ale właśnie teraz nadszedł czas, gdy czara mojej wewnętrznej goryczy się przelała. Mam dość. Nie potrafię dłużej milczeć i w spokoju obserwować tego, co się dzieje w naszym kraju.
Zawsze byłam patriotką. Nie wyobrażałam sobie życia za granicą, dwa tygodnie na obczyźnie wystarczały mi, by tęsknić za tą naszą "normalnością". A teraz... pierwszy raz w życiu czuję, że w innym kraju żyłoby mi się lepiej.

Jestem wierząca. Nie jestem za aborcją. Nie podeszłam, mimo kwalifikacji i możliwości, do in vitro. Mam adoptowane dziecko. I jestem szczęśliwa. Czyż nie jest idealnym przykładem człowieka zgadzającego się z elektoratem PIS-u?
O ironio!

Wyobraźcie sobie sytuację, w której wszystkie moje decyzje podejmowane byłyby za mnie lub poza mną. Czy byłabym równie szczęśliwa?

Czy gdybym wiedziała, że dziecko, które mam urodzić, nie ma narządów wewnętrznych, ma głęboką deformację z rozszczepem kręgosłupa włącznie, byłabym w stanie nosić je pod sercem 9 miesięcy? Robić badania, słuchać bicia jego serca, badać długości i wielkości rączek, główki i nóżek. A potem byłabym je w stanie urodzić...pozwolić mu umrzeć...i żyć dalej? Czy byłabym w stanie podjąć decyzję o kolejnym dziecku? Czy miałabym siłę patrzeć na inne, szczęśliwe rodziny bez zazdrości, smutku i zawiści ( uczuć tak niechcianych, a które potęgowałyby poczucie mojego wyobcowania...)

Czy gdybym wracając do domu w wieku lat 15 została brutalnie pobita, zgwałcona przez 3 młodych, pijanych mężczyzn, przeżyłabym informację o tym, że poczęte w ten sposób dziecko ma się rozwijać w moim ciele i przypominać mi o tym dniu...? a potem miałabym je urodzić...? czy jako 15-latka udźwignęłabym taki ciężar, czy raczej targnęłabym się na swoje życie? Bo może to za dużo dla takiego, też przecież jeszcze, dziecka...? 

Czy gdybym dziś dowiedziała się, że jestem w ciąży, która realnie zagrażałaby mojemu życiu, a dziecko rozwijające się we mnie miałoby poważne wady wrodzone i niewielkie szanse na przeżycie pierwszego roku, nie czułabym się skazana na śmierć, a moje dzieci nie zostałyby skazane na pozostanie sierotami? Czy mój syn miałby dźwigać kolejny ciężar, choć przecież w swoim dorobku ma już kilka zerwanych więzi i ogromny bagaż, z którym przyjdzie mu się kiedyś zmierzyć?

Ja nie odpowiadam. Niech każdy odpowie na te pytania sam. W moim odczuciu nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko zależy od człowieka i musi rozegrać się w jego sumieniu.
Wszelkie nakazy i zakazy, które brutalnie wpijają się w sferę osobistą i odbierają prawo wyboru i decydowania o sobie, będą budziły bunt i frustrację.  Nawet Bóg dał człowiekowi wolną wolę. Nawet On. Ale w naszym kraju, nawet Boga należy co nieco poprawić, zmienić, taka przecież "dobra zmiana"... Właśnie dlatego kościół przestaje być miejscem mojego azylu. Moją przystanią i schronieniem. Odebrano mi coś bardzo cennego. Chciałabym zapytać - jakim prawem?

(zmanipulowane) Media, których nie da się słuchać. Internet przesiąknięty hejtem, wyzwiskami, negatywnymi i chamskimi komentarzami dotyczącymi zwolenników i przeciwników różnych partii. Napędzająca się spirala nienawiści. Wchłaniamy ją, chcąc nie chcąc, jak gąbka dzień po dniu.

Jesteśmy tylko szarymi ludźmi i nasz głos zawsze był niczym szelest, niesłyszany przez ludzi na górze. To się nie zmieniło. Teraz jednak chcą nam odebrać nawet ten nasz szelest. Wiążąc usta przeróżnymi ustawami. Pokazując, że prawo wyboru istnieje tylko w sejmowej ławie. Najpierw decyzja o zamknięciu refundacji in vitro, teraz zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej. I wszystko to w sposób tak strasznie nieludzki, chory, patologiczny wręcz. 
W mojej głowie codziennie w odpowiedzi na bieżącą sytuację polityczną brzmią nuty dwóch piosenek. Są jak mantra, która wypełnia przestrzeń moich myśli...

"Wolność, kocham i rozumiem, wolności, oddać nie umiem..." To przykre, że tak wielu z nas tej wolności nie potrzebuje. Tak, właśnie tak to odbieram. Jak można zgadzać się na uwięzienie w klatce - wyznania, przekonań, milczenia,służalczości, "norm"...  Stąd już jest krok do szeroko pojętego rasizmu, ksenofobii... 
Uwięzieni w klatce Polacy, niby większość ( bo przecież obecny rząd wybrała "większość", a przynajmniej ta większość, której chciało się ruszyć tyłek na wybory), dlaczego czujecie tak silną potrzebę podporządkowania się, wejścia w sztywne ramy - czy nie ufacie własnemu sumieniu i sumieniu innych ludzi?
Ciekawe jest to, że najwięcej do powiedzenia w sprawie in vitro mają osoby, których niepłodność nie dotknęła. Ciekawe, że w sprawie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, prawdę jedyną wygłaszają kobiety po menopauzie i księża...

Jestem za ochroną życia. Żeby to było jasne. Za ochroną życia. Ale nie za poświęceniem życia... 
Nie wolno nam wrzucać wszystkich do jednego worka. Nie wolno! Każdy przypadek i każdy człowiek to odrębna historia pełna wątków pobocznych, którym należy się przyjrzeć. Nie wolno nam wyrokować na wyrost w cudzych tragediach. Nie wolno nam.

"Wolnoć Tomku w swoim domku", jak mówi stare przysłowie. Stare...a jakże współczesne.








9:41 AM

A jednak...Mycoplasma!

Krótko dziś. Od piątku jesteśmy w domu :) Badanie plwocin z tchawicy nie potwierdziło istnienia cyst Pneumocystis. Dla porządku zrobiona badania przeciwciał przeciwko Mycoplasmie. I trach ciach - trafione. Jest mykoplazmatyczne zapalenie płuc. Mamy antybiotyk doustny ( Sumamed) i jesteśmy w domu. Od razu jest poprawa.
..a już mnie oskarżali w szpitalu, że nie dawałam młodej Baktrimu w styczniu...dlatego ma nawrót... Powiem szczerze, że doprowadzało mnie to gadanie do szewskiej pasji, albo raczej dzikiej furii.
Teraz liczę, że będziemy mieć trochę spokoju.
Dziękuję Wam za modlitwę i wsparcie. Jak widać, działa cuda!!! <3

10:18 PM

Wiem, że nic nie wiem.

Szczerze mówiąc nadal nie za bardzo wiadomo co jest Amelii. Miała wczoraj bronchoskopię w narkozie, która nie wykazała żadnych nieprawidłowości. W przełyku ( a udało się obejrzeć połowę) też nie zaobserwowano naczyniaków, ani punktów krwawień. Natomiast uwagę zwraca olbrzymia ilość pienistej wydzieliny, śluzu, który wypełnia oskrzela. Pobrano go do badań mikrobiologicznych. Obrazowo wygląda to na pneumocystozę ( czyli tę chorobę wywołaną przez pierwotniakogrzyba pneumocystis carini, którą Amelia miała w styczniu), w grę wchodzi jeszcze ewentualnie Clebsiella i Mycoplasma. Co do pneumocystozy to albo się z niej nie wyleczyła, albo ma nadreaktywność oskrzeli po infekcji.  Wyniki mają być jutro. One zadecydują co dalej z nami. Jeśli w śluzie będą cysty pneumocystis carini to zostajemy na leczeniu dożylnym jeszcze 3 tygodnie!!!!!!!!!!! Jeśli nie to nas wypiszą i będziemy się bujać po innych placówkach - poradnia immunologiczna, alergologiczna, gastroenterologiczna.
FUCK. FUCK. FUCK.
Dziś jestem z Leosiem. Wymieniamy się z mężem, żebym mogła pobyć trochę z synkiem. On przeżywa. Widzę, że bardzo. Dziś oglądał filmiki Amelki ze szpitala i mówi:
"Ameja, ukocham. Psijedzie lekazia i bawić. Kocham."

Ja też ich kocham. Nad życie.

8:17 PM

Pokora.

Wielki tydzień... przyniósł nam szpital. We wtorek w nocy wzywałam karetkę. Melka wymiotowała samą krwią i śluzem. Dostała gorączki.
Tkwimy w tym szpitalu i nie znoszę tego dzielnie. Załamałam się.
Nie wiedzą, co jej jest. Na razie wyleczyli infekcję Campylobacter, gorączka okazała się być zapowiedzią trzydniówki po prostu, ale wymioty zostały. Praktycznie nic nie je. A jak zje 30ml to najczęściej zwróci. Na szczęście bez krwi.

Takie moje Alleluja. Nie do końca radosne...ale wiem, że znowu po coś... Wszystko to, czego doświadczam bardzo dotkliwie i skutecznie uczy mnie pokory. Jest we mnie lęk, ale nie ma gniewu...
Gdy siedząc w szpitalu w świąteczny poranek, wertowałam internet, napotkałam ten mem:


...zdałam sobie sprawę, że nie jestem jedyna. Szpital zapełniony jest po brzegi. Nie tylko ten,  w którym leżę.
I jeszcze dziś zmarł ksiądz Jan Kaczkowski. Ciężko mi  oddychać.
Proszę, pomódl się dziś za księdza Jana i za nas.

2:31 PM

Chrzest Amelii i drugie urodziny Leoncja.

Nareszcie mam chwilę ( jakieś 45 min), by napisać, co u nas się wydarzyło, co słychać, poza chorobami ( bo o tym wiecie).
Leoś rośnie i dorasta. Jest niesamowity, zaskakuje nas, rozśmiesza i powala na łopatki każdego dnia. Pięknie już mówi, choć nie wszystko wyraźnie. Literka "L" to "J", podobnie jak "R" :) Od kilku dni zaczął wszystko zdrabniać. Na przykład:
"Mamo, chodź na dwójek (dwórek), jowejecek (rowereczek) pojeździć"."Ooooo, desejeczek! (desereczek)", "Motojeczek (motoreczek) jedzie!!!", "Kokeciek! (koteczek)".
Jest bardzo uczuciowy i wrażliwy, chyba po mnie, bo mój mąż taki absolutnie nie jest. Lubi się tulić, całować, głaskać. Mówi nam, że nas kocha ( najbardziej swoją Ameję). Gdy coś zrobi źle i zwrócę mu uwagę, zaraz odpowiada:
"Pójdę, pójdę, do kąta." - następnie leci pod drzwi domu, rzuca się na ziemię i odstawia akt I sztuki :"Mamo, odwracamy role, chodź mnie przeprosić." Wygląda to tak, że zaczyna się wycie kojota i krzyki:" Mami, maaaaammmmiii, opaaaaaa, siesiosić (przeprosić)". Początkowo latałam za nim z poczuciem winy, że dwa razy poszedł do kąta i teraz ma zrytą bańkę, ale teraz wołam go po prostu i rozmawiamy. Ehh...tzn. staram się mu wytłumaczyć co zrobił źle, ale jak tylko się przytuli i powie mi:" Mami siesiasiam", to mięknie mi całe serce i chyba przez to brak mi konsekwencji.
Czasem niestety brak mi cierpliwości, szczególnie, gdy Leoś zrobi coś Amelii (choć przecież robi to nieświadomie), np. młoda siedzi, a on podbiega i walnie ją w klatkę, żeby upadła i leżała. Albo przytula ją ciągnąc za głowę. A ostatnio nakarmił ją czymś podobnym do żelków. Ja akurat korzystałam z WC, przy otwartych drzwiach oczywiście, przesunęłam ich na środek pokoju, żebym z łazienki mogła widzieć, no i zobaczyłam... jak L. wkłada coś A. do buzi. Nic tam, że okno balkonowe było odsłonięte, z gołym tyłkiem pobiegłam ratować Amelię. Ot, życie matki! :) (Z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Pana w czarnej kurtce spacerującego z psem pod moim domem ;)). Młoda zacisnęła szczękę i ani myślała oddać żelka. W końcu się udało wyjąć to cholerstwo, a Melka radośnie ciumkała dalej słodki smak. Leoś przerażony ( bo ja wpadłam w panikę oczywiście i darłam się : "Amelia, wypluj to, wypluj!!!!), spojrzał na mnie i rzucił się tulić siostrę:" Ameja, siesiasiam...".
Gdy spytałam, dlaczego dał siostrze żelka, choć wie, że tylko mamusia może dawać jej jedzenie, odpowiedział:"Ameja buzię otoziła ( otworzyła), kamić (karmić)". Żeby było ciekawiej, Leoś włożył  jej już rozgryzionego żelka, na pytanie dlaczego, odpowiedział, że siostra nie ma zębów <3
Także u nas się dzieje. Czasem mam wrażenie, że zwariuję, czasem, że już zwariowałam. Czasem mam dość cholernie, czasem wszystko mnie wkurza i przerasta. Ale nigdy, nigdy nie mam uczucia, żebym była nieszczęśliwa. I to jest naprawdę wielka nagroda.

28 lutego ochrzciliśmy Melkę, tego dnia zrobiliśmy też drugie urodzinki młodego. Impreza się udała, córeczka, w przeciwieństwie do brata, przespała całą mszę ( nawet polewanie główki jej nie obudziło). Jedyny pech - ojcu chrzestnemu przed wejściem do kościoła pękła Amelki świeca.
Córcia prezentowała się wspaniale, ubranko na drutach i szydełku zrobiła jej na moje zamówienie babcia (teściowa), a na przebranie miała białą spódniczkę tiulową. Opaskę na główkę zrobiłam ja.
Poniżej skrót imprezy w kilku fotkach.

 Amelcia i ja :)

Amelki ubranko od babci.
 
 Leoś krzyczy:" Wyjąąąćććć, wyyyjjjąąąąććć". Łobuziak kochany :)


 Torty naszych dzieciaczków :) Były pyszne.

Napisałabym więcej, ale czas mi się skończył, heh.




Klik!

TOP