Zaczynam. Włączam się w tę wirtualną rzeczywistość.
W strefę wynurzeń, uzewnętrznień, słów, liter, kliknięć, komentarzy etc.
Może już czas najwyższy wyrzucić z siebie ten ból? Może w końcu poczuję ulgę? Może znajdę wsparcie, o którym tak bardzo marzę,a którego wciąż jeszcze nie umiem przyjąć...? Może o moich problemach nauczę się mówić, myśleć, pisać z dystansem?
Może...?
To w tej chwili pytanie otwarte, na które odpowiedź przyjdzie, choć nie wiem kiedy. Cierpliwość...ach! ta CIERPLIWOŚĆ - to chyba cecha, której posiadam najmniej.
Ale cóż - Bóg chyba chce mnie nauczyć cierpliwości, czekania, pokory.
Pokory, która długo była mi obca, bo choć dzieciństwo miałam niezwykle trudne i cierpiałam z braku miłości w rodzinie to w życiu raczej wszystko przychodziło mi łatwo. Łatwo się uczyłam, łatwo pozyskiwałam znajomych, znajdowałam pracę, kończyłam studia, spełniałam swoje marzenia jedno po drugim... Znalazłam wielką miłość w wieku 23 lat, zbudowaliśmy przepiękny dom...Mój odnaleziony mąż. Nie ideał. Nie chodzący cud. To jednak najwspanialszy człowiek, na którego mogłam trafić. Był i jest przy mnie i mimo, że ciężko zachorowałam i popadłam w depresję -nie opuścił mnie. Mimo, że był czas, że nie chciałam z nim być i powiedziałam mu wiele gorzkich słów - On został przy mnie. Został i pokazał mi, że pokora może zdziałać cuda. Dziś, po terapii i dzięki wsparciu mojego Ukochanego wiem, że wciąż mogę być szczęśliwa.I choć nigdy się nie wyleczę to oswoiłam się z faktem, że już pewnych rzeczy nie zrobię, albo nie zrealizuję pewnych planów.
Ale przecież mogę je zastąpić innymi...? Czemu nie?
5 lat leczenia odcisnęło na mnie swoje piętno. 5 lat... by móc zrealizować to największe marzenie mojego życia. 5 lat, by z naszych ciał mogła wykrzesać się iskra, która rozpali nasze domowe ognisko.
Dziś brak mi już sił, choć mijają dopiero 2 lata odkąd stan mojego zdrowia pozwolił, abyśmy mogli zacząć właściwie starać się o tę NASZĄ ISKIERKĘ. Nie przeszłam inseminacji, nie przeszłam IN VITRO, przeszłam pięć stymulacji, zastrzyki z OVITRELLE.
Na HSG nie zdążyłam. Miałam właśnie cykl bezowulacyjny mimo stosowania Clo (tak wynikało z monitoringu), 2 miesiące bez okresu i na 3 dni przed planowanym zabiegiem sprawdzający test ciążowy. Chyba setny w moim życiu.
Pamiętam, że była 6 rano. Mąż jeszcze spał. A ja zobaczyłam, zobaczyłam 2 kreskę.
Pierwszy raz w moim życiu.
Ręce zaczęły mi drżeć, łzy ciurkiem płynęły mi po policzkach, od razu poleciałam z tym testem prosto do sypialni - "KOT!!!!!!! JEZU!! DWIE KRESKI!! Zobacz są? Na pewno są dwie??? " Krzyczałam, płakałam, klękałam pod krzyżem w domu dziękując Bogu, no istny cyrk. W 10 minut poczułam chyba wszystkie emocje świata - od euforii, szczęścia po strach i przerażenie.
To był najpiękniejszy moment mojego życia.
Odwołałam HSG i poleciałam do przychodni zrobić betę. Wyszła 480, 4-5 tydzień ciąży.
Nie mogłam spać, cycki spuchły mi do gigantycznych rozmiarów i bolały jak szalone. Chodziłam trzymając je w obu dłoniach, żeby nie podskakiwały :)
Powtórzyłam betę po 72h. Strasznie się bałam. Czułam, naprawdę czułam, że moje szczęście nie może trwać tak długo, czułam, że coś jest nie tak.
I było. Beta przyrosła co prawda, ale tylko o 20%. Moje złudzenia prysły. Trach, trach, trach. Jak bańka mydlana. Roztrzaskując się przy tym o moje marzenia, plany.. o moją wiarę...
Brałam DUPHASTON, ale zaczęłam plamić.
Na USG nie było widać pęcherzyka ciążowego.
Nigdy nie zobaczyłam mojej fasolki.
Po dwóch tygodniach poroniłam. Byłam sama w domu, mąż miał nockę, a mnie bolało. Wszystko. Ale najbardziej serce.
O 6 rano pojechaliśmy do szpitala, gdzie po krótkiej diagnozie - "poronienie w toku" odesłano mnie do domu.
W domu wypadła ze mnie mała śliweczka, którą musiałam spuścić w toalecie.
Moje poronienie trwało do następnego dnia. A ten następny dzień to były moje 28 urodziny.
I potem tysiąc pomysłów-domysłów, dlaczego tak się stało?
"To przez te immunosupresanty, które brałaś" - rzekła największa znachorka, czyli moja mama - "kto ci pozwolił na takich lekach zachodzić w ciążę".
Nie miałam sił odpowiadać, ale chciałam krzyczeć : Jak kto mamo? Ciągle biegam do gastroenterologa i jestem pod jego ciągłą kontrolą, przecież wiesz...
I w końcu przyszło do mnie OLŚNIENIE. Minęły 3 miesiące od czasu, gdy poroniłam.
Zrozumiałam, że nie pragnę już być w ciąży. Nie pragnę tego przede wszystkim.
Przede wszystkim pragnę być matką. Chcę kochać, dbać, tracić cierpliwość, śmiać się, bawić się, czuć się potrzebną, robić sesje zdjęciowe swojemu dziecku,a nie obcym berbeciom, chcę odzyskać sens życia, a niekoniecznie mieć brzuszek, piękne zdjęcia z ciążowej sesji i bóle porodowe.
To zrozumienie zdjęło ze mnie ogromny ciężar i tchnęło w moje życie nowe światło. Światło naszej iskierki, która być może już gdzieś tli się dla Nas.
Postanowiliśmy razem z moim kochanym mężem, że jeśli do sierpnia, czyli do naszej 3 rocznicy ślubu, nie pojawi się dzidzia to zaczniemy szukać naszego maleństwa. I zrobimy wszystko, aby je odnaleźć - Naszego adoptusia.
Którego już kocham - całym obolałym serduszkiem.
W strefę wynurzeń, uzewnętrznień, słów, liter, kliknięć, komentarzy etc.
Może już czas najwyższy wyrzucić z siebie ten ból? Może w końcu poczuję ulgę? Może znajdę wsparcie, o którym tak bardzo marzę,a którego wciąż jeszcze nie umiem przyjąć...? Może o moich problemach nauczę się mówić, myśleć, pisać z dystansem?
Może...?
To w tej chwili pytanie otwarte, na które odpowiedź przyjdzie, choć nie wiem kiedy. Cierpliwość...ach! ta CIERPLIWOŚĆ - to chyba cecha, której posiadam najmniej.
Ale cóż - Bóg chyba chce mnie nauczyć cierpliwości, czekania, pokory.
Pokory, która długo była mi obca, bo choć dzieciństwo miałam niezwykle trudne i cierpiałam z braku miłości w rodzinie to w życiu raczej wszystko przychodziło mi łatwo. Łatwo się uczyłam, łatwo pozyskiwałam znajomych, znajdowałam pracę, kończyłam studia, spełniałam swoje marzenia jedno po drugim... Znalazłam wielką miłość w wieku 23 lat, zbudowaliśmy przepiękny dom...Mój odnaleziony mąż. Nie ideał. Nie chodzący cud. To jednak najwspanialszy człowiek, na którego mogłam trafić. Był i jest przy mnie i mimo, że ciężko zachorowałam i popadłam w depresję -nie opuścił mnie. Mimo, że był czas, że nie chciałam z nim być i powiedziałam mu wiele gorzkich słów - On został przy mnie. Został i pokazał mi, że pokora może zdziałać cuda. Dziś, po terapii i dzięki wsparciu mojego Ukochanego wiem, że wciąż mogę być szczęśliwa.I choć nigdy się nie wyleczę to oswoiłam się z faktem, że już pewnych rzeczy nie zrobię, albo nie zrealizuję pewnych planów.
Ale przecież mogę je zastąpić innymi...? Czemu nie?
5 lat leczenia odcisnęło na mnie swoje piętno. 5 lat... by móc zrealizować to największe marzenie mojego życia. 5 lat, by z naszych ciał mogła wykrzesać się iskra, która rozpali nasze domowe ognisko.
Dziś brak mi już sił, choć mijają dopiero 2 lata odkąd stan mojego zdrowia pozwolił, abyśmy mogli zacząć właściwie starać się o tę NASZĄ ISKIERKĘ. Nie przeszłam inseminacji, nie przeszłam IN VITRO, przeszłam pięć stymulacji, zastrzyki z OVITRELLE.
Na HSG nie zdążyłam. Miałam właśnie cykl bezowulacyjny mimo stosowania Clo (tak wynikało z monitoringu), 2 miesiące bez okresu i na 3 dni przed planowanym zabiegiem sprawdzający test ciążowy. Chyba setny w moim życiu.
Pamiętam, że była 6 rano. Mąż jeszcze spał. A ja zobaczyłam, zobaczyłam 2 kreskę.
Pierwszy raz w moim życiu.
Ręce zaczęły mi drżeć, łzy ciurkiem płynęły mi po policzkach, od razu poleciałam z tym testem prosto do sypialni - "KOT!!!!!!! JEZU!! DWIE KRESKI!! Zobacz są? Na pewno są dwie??? " Krzyczałam, płakałam, klękałam pod krzyżem w domu dziękując Bogu, no istny cyrk. W 10 minut poczułam chyba wszystkie emocje świata - od euforii, szczęścia po strach i przerażenie.
To był najpiękniejszy moment mojego życia.
Odwołałam HSG i poleciałam do przychodni zrobić betę. Wyszła 480, 4-5 tydzień ciąży.
Nie mogłam spać, cycki spuchły mi do gigantycznych rozmiarów i bolały jak szalone. Chodziłam trzymając je w obu dłoniach, żeby nie podskakiwały :)
Powtórzyłam betę po 72h. Strasznie się bałam. Czułam, naprawdę czułam, że moje szczęście nie może trwać tak długo, czułam, że coś jest nie tak.
I było. Beta przyrosła co prawda, ale tylko o 20%. Moje złudzenia prysły. Trach, trach, trach. Jak bańka mydlana. Roztrzaskując się przy tym o moje marzenia, plany.. o moją wiarę...
Brałam DUPHASTON, ale zaczęłam plamić.
Na USG nie było widać pęcherzyka ciążowego.
Nigdy nie zobaczyłam mojej fasolki.
Po dwóch tygodniach poroniłam. Byłam sama w domu, mąż miał nockę, a mnie bolało. Wszystko. Ale najbardziej serce.
O 6 rano pojechaliśmy do szpitala, gdzie po krótkiej diagnozie - "poronienie w toku" odesłano mnie do domu.
W domu wypadła ze mnie mała śliweczka, którą musiałam spuścić w toalecie.
Moje poronienie trwało do następnego dnia. A ten następny dzień to były moje 28 urodziny.
I potem tysiąc pomysłów-domysłów, dlaczego tak się stało?
"To przez te immunosupresanty, które brałaś" - rzekła największa znachorka, czyli moja mama - "kto ci pozwolił na takich lekach zachodzić w ciążę".
Nie miałam sił odpowiadać, ale chciałam krzyczeć : Jak kto mamo? Ciągle biegam do gastroenterologa i jestem pod jego ciągłą kontrolą, przecież wiesz...
I w końcu przyszło do mnie OLŚNIENIE. Minęły 3 miesiące od czasu, gdy poroniłam.
Zrozumiałam, że nie pragnę już być w ciąży. Nie pragnę tego przede wszystkim.
Przede wszystkim pragnę być matką. Chcę kochać, dbać, tracić cierpliwość, śmiać się, bawić się, czuć się potrzebną, robić sesje zdjęciowe swojemu dziecku,a nie obcym berbeciom, chcę odzyskać sens życia, a niekoniecznie mieć brzuszek, piękne zdjęcia z ciążowej sesji i bóle porodowe.
To zrozumienie zdjęło ze mnie ogromny ciężar i tchnęło w moje życie nowe światło. Światło naszej iskierki, która być może już gdzieś tli się dla Nas.
Postanowiliśmy razem z moim kochanym mężem, że jeśli do sierpnia, czyli do naszej 3 rocznicy ślubu, nie pojawi się dzidzia to zaczniemy szukać naszego maleństwa. I zrobimy wszystko, aby je odnaleźć - Naszego adoptusia.
Którego już kocham - całym obolałym serduszkiem.
Hej! Wzruszylam sie czytajac ten wpis. Zycie uczy nas wielu rzeczy ale cierpliwosc i pokora to chyba najtrudniejsze cechy do wpojenia w siebie. Ja takze poczulam ulge kiedy adopcja pojawila sie na stale w mojej glowie. Oczywiscie to tez nie jest tak, ze bol zniknal czy zniknie. On jest, bedzie, zawsze trzeba tylko dobrze go ulogowac, zminimalizowac sile razenia w naszym sercu. Wtedy da sie zyc, smiac i kochac bez wielkiego zalu i zazdrosci.
OdpowiedzUsuń