8:17 PM

Ile mnie we mnie...

Wracam myślami do przeszłości. 
Kim byłam jeszcze rok temu? Co mnie definiowało? Kim jestem obecnie?
Choć wydawało mi się, że odpowiedzi są tak oczywiste... to jednak dziś jestem zdecydowanie zdziwiona zmianami, które zaszły...
Tak było rok temu - przeczytałam zeszłoroczne, kwietniowe posty... 
Uderzyły mnie. Wzruszyły. 
Minęło 365 dni. Nie czuję tamtych emocji. Nie jestem taka jak wtedy.  I choć je pamiętam, zatarły się we mnie. 
Wiem, że były mi potrzebne... Wiem, że były darem, dłońmi, które kształtowały moje ja, przygotowywały mnie do jednej z życiowych ról - do bycia matką.
Czuję dumę. Może to dziwne...ale dziś jestem z siebie dumna. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna... widzę w sobie z tamtych dni...światło, dobro, pewną mądrość... one zaprowadziły mnie w miejsce, w którym jestem obecnie. W moją codzienność, która dziś, wciąż, niezmiennie, wydaje mi się olbrzymim darem, nagrodą, ukojeniem i moją siłą...
Czy nadal mam w sobie to światło, o którym piszę? Czy nie zagubiłam mądrości, którą teraz dostrzegam we mnie z tamtych dni, czy nie straciłam jej żyjąc w chaosie codzienności, czy nie umknęła mi pomiędzy zmianą pieluszek, porami karmienia, albo czytaniem dziecięcych książeczek?
Myślę o tym wszystkim i z pewną rezerwą wysuwam odpowiedź. O wiele bardziej czuję, że jestem. Paradoksalnie, mniej mnie. Odnajduję się w roli matki, poznaję tę rolę, chłonę ją, zachwycam, a czasem...mam jej dość. Wcześniej takiej mnie nie było. 
Z jakiej siebie musiałam zrezygnować? I czy wywołało to we mnie jakieś dotkliwe uczucie braku, pustki?
Nie wiem do końca. Jestem jakby mniej wrażliwa. Mniej porusza mnie świat. Mocniej stąpam po ziemi. Mam często przyziemne potrzeby. Ale z całą pewnością - nie odczuwam pustki.

Mniej mnie we mnie. Mniej tamtej mnie. Ale mimo wszystko więcej  mnie. Jestem innym człowiekiem. Nową kobietą. Noszę w sobie stare rany, ale są one coraz mniej widoczne.
Tych zmian nie uczyniła we mnie ciąża. Te zmiany zrodziły się we mnie dzięki miłości. Byłam na nią gotowa. Wiedziałam, że muszę z czegoś zrezygnować, aby zyskać coś innego. Coś większego. Prawdziwe dzieło Boga - macierzyństwo.

Myśli o adopcji często rodzą się w człowieku spontanicznie. Czasem przychodzą po kilkunastu miesiącach nieskutecznych prób zajścia w ciążę. Czasem są wymarzoną drogą, pragnieniem z dzieciństwa. Czasem wydają się ostatecznością. Czasem karą. Czasem przyznaniem się do klęski. Czasem apelem o pomoc, wyrazem niemocy. Nie będę nikogo namawiać do adopcji - bo wydaje mi się, że nie tędy droga. Tak jak nikogo nie namawiam do tego, by wziął ślub, ani do tego, by zachodził w ciążę...

Wiem na pewno, że człowiek, którym zamieszkał 10 miesięcy temu w naszym domu jest moim synem. Nie mam najmniejszego problemu z faktem, że go nie urodziłam. Co więcej - to dzięki niemu urodziłam się ja. Nowa ja.

Dziękuję Ci z całego serca za mojego synka, Boże.
Dziękuję Ci z całego serca za nowe życie, Synku. Za nasze życie.







8:37 PM

Uwaga! Gryzę!

Leonek ma już 10 zębów. 4 kolejne w drodze. Nie da się tego nie zauważyć...tzn. chciałam powiedzieć, nie poczuć. Młody -  nauczony przytulania i całowania - już od jakiegoś czasu po całusku (czyli dotknięciu rodziców otwartą na maksa buźką), wykańcza całusek mocnym gryzem. I ok, jeśli całuje policzek, wystarczy się wtedy wysunąć i na twarzy pozostaje tylko delikatnie szczypiący, czerwony ślad. Gorzej, gdy obiektem całowania staje się nos...albo...
No właśnie - opowiem Wam historię ostatniego wieczoru - rodem z telewizyjnego programu 'Trudne sprawy'...
Zbliża się dobranocka. Mąż  wziął prysznic, ubrał się w czystą koszulkę i bokserki. Leoś bawi się autkiem na dywanie. Leżymy sobie przed telewizorem. W pewnym momencie synuś zapragnął przytulić się do nas i wdrapał się na kanapę. Położył się mężowi na nogi i zaczął razem z nami oglądać telewizję. Nagle, zupełnie niespodziewanie, mój mąż zaczął drzeć się jak poparzony. Leoś z przerażeniem spojrzał na tatę i szybkim susem skoczył w moje ramiona z miną zapowiadającą zbliżającą się rozpacz. Mój mąż umilkł i skulił się jak embrion. Trochę się przestraszyłam. Zaczęłam pytać, co się dzieje. Ale mąż, z grymasem bólu na twarzy, milczał.
Po dobrych kilku minutach, gdy Leoś, choć wtulony we mnie, rączką zaczął robić tatusiowi "cacy,cacy", mąż wycedził przez zaciśnięte zęby..."Leoś...ugryzł...mnie...w ... jądro...."

:) No cóż, nasz synek zaskakuje nas pomysłowością każdego dnia.

8:26 PM

Szyjemy króliczka.

Dziś wstawię tutorial, który przygotowywałam jeszcze przed świętami. Inspiracją do uszycia przedstawionego przeze mnie króliczka jest moja bliska koleżanka Ania, która niedawno została mamą i uszyła podobnego dla swojej córeczki ( tyle, że ona uszyła ręcznie, wielki szacun dla niej!!!).

1.Pierwszą rzeczą jest wykrój. W sieci takich jest mnóstwo. Ja korzystałam z wykrojów przedstawionych na blogu Ceramikowanie, czyli ceramika Gosi ---> Link do wykrojów
Wykroje zapisałam, wkleiłam do Worda, powiększyłam obrazek do wielkości strony A4 i wydrukowałam.
2. Następnie odrysowałam wykrój na materiale ( w moim przypadku materiał był prześwitujący i pozwalał odrysować linie z wykroju po podłożeniu wydrukowanych kartek pod spód materiału). Nie wycinałam poszczególnych elementów, tylko szyłam maszyną po narysowanych liniach.
 3. Dopiero po przeszyciu wszystkich elementów składowych króliczka, wycięłam je.
 3. Po wycięciu przeprasowałam wszystkie części i przewróciłam na prawą stronę przy użyciu grubych drutów (widoczne na zdjęciu).
 4.Wypychanie poszczególnych części ciała zwierzątka okazało się bardzo łatwe i szybkie. Użyłam do tego starych, dość tępych nożyczek. Chwytałam nimi skrawek waty i wciskałam nawet w najwęższe rączki i nóżki.

 5.Ostatnim zadaniem było zszycie wszystkiego do kupy. Chyba najwięcej problemów miałam z rączkami. Ostatecznie wycięłam dziurki w tułowiu i wszyłam rączki na lewej stronie. Wówczas ścieg nie był widoczny na zewnątrz. Dodatkowo można ozdobić króliczkowi twarz wyszywając nos i oczy.'Tak prezentuje się uszyty zwierzaczek.
Takich królików uszyłam sporo. Najpierw uszycie jednego zajmowało mi dwa dni,ale z biegiem czasu nabierałam wprawy i udawało mi się całość skończyć w mniej więcej 2h + czas na szycie ewentualnych ubranek.
Najnowszy Kicuś (na zdjęciach poniżej) został ubrany wczoraj i już w poniedziałek poleci pocztą wprost w ramiona słodkiego Antosia, synka bliskiej mi osoby :)



 Lubię szyć. Zachęcam i Was :)
Spójrzcie, czy dla takiego widoku nie warto poświęcić tych kilku godzin nad maszyną?


8:37 PM

Tęskniłam.

Coś się ze mną dzieje. Dopada mnie jakaś smętna melancholia. Kilka razy chciałam napisać posta, ale brakowało mi sił. Nie umiałam skupić myśli. Wolałam milczeć.
Początkiem mojego obecnego stanu była kłótnia z bliskimi, która w efekcie doprowadziła do tego, że nie pojechaliśmy do mojej rodziny na Wielkanoc, zostaliśmy w domu. To nie były złe święta. Były inne... nasze, ciepłe, rodzinne, ale gdzieś w środku mnie tlił się ból. Jakaś część mnie bardzo dobitnie domagała się innego rodzaju ciepła, czułam się samotna. Niesprawiedliwie potraktowana i okrutnie osądzona.

Zdałam sobie sprawę, że nie jestem studnią bez dna, że nie mogę tylko dawać, że nie mogę tylko słuchać... że chciałabym czasem też dostać trochę miłości, że czasem potrzebuję po ludzku pomocy, że chciałabym, żeby rodzina chciała mnie słuchać, żeby próbowali mnie zrozumieć... zamiast osądzać.
Tymczasem widzę, że moje życie, rozterki, problemy, bardziej obchodzą zupełnie obcych mi ludzi niż moją najbliższą rodzinę...

Czy to egoizm? Nie sądzę.

W pewnym momencie poczułam się skrajnie pusta w środku. Moje poczucie własnej wartości drastycznie spadło i zaczęło sięgać dna. Zrobiło się niebezpiecznie smutno i szaro.

Wiem, że to nie czas na wiosenną depresję. Do niej mi bardzo daleko. Dlatego automatycznie skierowałam moje myśli na to, co już osiągnęłam i mam. A przecież mam bardzo wiele. Ale jednak... coś wciąż mnie gniecie. Coś wciąż powoduje ucisk w moim gardle... Wciąż jest we mnie żal.
Nie zmienię przeszłości, nikt nie zwróci mi dzieciństwa i nie zamieni go w jasne wspomnienie, jedyne co mi pozostaje, to potraktować wszystkie smutne chwile w moim życiu jako dar. Jako coś, co ukształtowało mnie i sprawiło, że dziś jestem taka, jaka jestem.
Tylko, czy to jaka jestem to powód do dumy? Czy taka chciałam być? I czy jestem w stanie się zmienić?

Potrzebuję przyjaciela. Potrzebuję mamy. A przecież sama jestem mamą. Niedługo stanę się nią dla kolejnej małej osóbki. Nie czas na takie rozterki... Teraz jest czas, by stawać się silną, by tę siłę móc dawać moim dzieciom.

Nie będę układać tego postu w logiczną całość. Wybaczcie mi chaos myśli. Wybaczcie nadmierną szczerość i żal. Musiałam to z siebie wyrzucić.

Dopiszę tylko, że...
1) Leoś rośnie jak na drożdżach. Jest światłem mojego życia. Codzienną radością, powodem do uśmiechu i sensem życia. W jego pięknych oczach widzę sens mojego cierpienia sprzed kilkunastu miesięcy. Najcudowniejszy z cudnych - jedyny taki, mój, mój syn. Jest najpiękniejszym darem jaki kiedykolwiek otrzymałam. Niewypowiedzianym szczęściem. ( na zdjęciu w czapce i chustce, które mu uszyłam ze starej koszulki)


2) Dziś miałam drugie badanie prenatalne. W brzuchu jest na 100% dziewczyneczka o wadze ok.660g. Wygląda na zdrową,  przepływy maciczne mam w normie ( badane, bo codziennie przyjmuję zastrzyki z heparyny). Jedynie w serduszku małej, pomiędzy przegrodami, być może jest 1mm dziurka. Wymaga to dalszej diagnostyki za ok.6 tyg. Musimy się zgłosić na echo serca.
Oto nasza druga gwiazda. Mówią, że podobna do mnie :) Ale ja tam widzę męża usta i śmieszną pieczarkę <3

3) A ja coraz grubsza. Ale na szczęście tyję głównie w brzuchu ( który mam już całkiem spory). Ważę 62 kg. W nic już nie wchodzę. Poszyłam sobie ciążowe getry i spodnie. Trochę spadają, bo jak zwykle się nie przyłożyłam do roboty tak, jakbym mogła.

 A teraz dość użalania. Stęskniłam się za Wami.

PS. Detektor tętna AngelSounds to dla mnie wynalazek CUD. Uspokoił mnie bardzo. Szczerze polecam. A dziewczynom, które mi go poleciły, serdecznie dziękuję <3

Klik!

TOP