Od jakiegoś czasu, który wiąże z nagłą śmiercią mojej babci, borykam się z uporczywymi myślami o przemijaniu. Są one na tyle silne, że potrafią rozwalić mi cały wieczór. Patrzę na siebie w lustrze i nie widzę już tej młodej dziewczyny, którą tak niedawno byłam. Na czole zmarszczki mimiczne ( kosmetyczka stwierdziła, że jak u 70-latki ;/), podkrążone z niewyspania oczy, wokół nich zarysowujące się kurze łapki... i ostatnio znalezione...pierwsze siwe włosy... I z jednej strony mam poczucie spełnienia, do tego stopnia, że mam wrażenie, że osiągnęłam wszystko, co najważniejsze w moim życiu, a z drugiej strony czuję, że chciałabym czegoś jeszcze ( a może podświadomie boję się pragnąć czegoś jeszcze, bo to tak, jakbym nie doceniała tego co mam?).
Często myślę, że jestem próżna. I chyba tak jest. Lubię dobrze wyglądać, nie wyjdę z domu bez pomalowania oczu, dzieci staram się ubierać tak, żeby wszystko do siebie pasowało ( nawet skarpetki). Amelka ma więcej sukienek niż ja, a Leo więcej spodni, bluzek i swetrów. Zakupy (ubrań i rzeczy do wystroju domu) sprawiają mi mega frajdę... A przecież to wszystko jest tak cholernie doczesne, tak nieistotne, już jutro może nie mieć żadnego znaczenia i wartości...
Trochę się obawiam tych moich nostalgicznych przemyśleń, nie chcę wrócić w ramiona dobrze mi znanego smutku i depresji. Nie chcę też, w obawie przed przemijaniem , tracić tego co jest. Tracić teraźniejszości, chwil z dzieciakami, z mężem.
Myślę, że warto by było popracować nad tym, oswoić przemijanie, wszyscy się przecież starzejemy, wchodzimy w nowe role. Skąd więc we mnie taki bunt, lęk, przed tym co przede mną? Czy może buntuje się we mnie wciąż jeszcze niedojrzała i niedorosła część mojej osobowości, mała Alusia. Tupie nóżką, bo nie chce tracić beztroski, śmiałości i marzeń ( tych nierealnych często).
Myślę też, że trochę zatraciłam się w macierzyństwie. A jestem też przecież Alą po prostu. I poza potrzebą macierzyństwa mam inne pragnienia ( choćby kilku miłych słów z zewnątrz, kilku wzmocnień, uśmiechów, zwrotnych informacji, sympatii). Dzieci rosną, stają się coraz bardziej samodzielne. Kiedyś będę tęsknić za "Mamusio, daj jączkę, sichij mnie kołdejką, Tygjyska daj". Kiedyś będę marzyć, by czekały na mnie dwie wyciągnięte w górę rączki mojej córeczki i jej ufne, pełne uśmiechu spojrzenie.
Wiem, że wszystko mija.
Nie zatrzymam czasu.
Ale muszę przyznać, że chyba nadchodzi czas, bym pomyślała o powrocie do pracy ( choć macierzyński jeszcze jakieś 9 miesięcy). Nie chodzi o to, że jestem nieszczęśliwa. Bo jestem szczęśliwa. Bardzo.
Ale jestem też zmęczona. Też bardzo.