Mogę. Już mogę. Podzielić się tym, co pojawiło się we mnie podczas pobytu w szpitalu.
Oddział ginekologiczny. Na przeciwko znajdował się położniczy. Dobiegały mnie odgłosy płaczu maleńkich dzieci. A w pokoju leżałam z przesympatyczną dziewczyną, która przeszła podobną do mojej drogę,z tym, że zakończoną in vitro z sukcesem.
No właśnie... z sukcesem. Wszyscy, którzy mnie spotykali, powtarzali - jest pani młoda, jeszcze będzie miała pani swoje dziecko. Na pewno pani urodzi.
Miałam wrażenie, że nie dociera do nich, że nie muszę urodzić, że nie pragnę tego za wszelką cenę. ŻE TO NIE JEST MOIM MARZENIEM. Już nie... Mówiłam, że zdecydowaliśmy się z mężem na adopcję, że to droga, którą idziemy i że cieszę się nią... Jednak jak grochem o ścianę. Ich wzrok był pełen współczucia i chęci pocieszania... "Jeszcze będzie pani miała SWOJE dzieci".
Będę. Do cholery będę. Swoje. Niekoniecznie biologiczne.
Leżałam na sali z 60-letnią kobietą, której wolałabym więcej nie spotkać... Była agresywna w rozmowie, pani mądralińska, egoistycznie nastawiona do życia i podła. Jako jedyna nie miała operacji, a jak koleżanka z sali zemdlała, to ta nawet nie wstała jej podnieść ( pozostałe Panie, w tym ja byłyśmy z cewnikami i świeżymi szwami)... Wszędzie węszyła podstęp ( jedną pacjentkę, która miała być operowana jako pierwsza, zaatakowała, że ma na pewno znajomości). Przez cały czas skupiona na sobie pouczała innych - w tym mnie.
"A pani co jest?" - zaczęła.
Opowiedziałam. Zawsze opowiadam. Jakoś nie mam z tym problemu.
"To zajść w ciąże trzeba, to problemy z jelitami znikną".
WWWTTTTFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFFF?????????????????????????????
Niepotrzebnie wdałam się w dyskusję. Oj, niepotrzebnie. Po 20 minutach umoralniania mnie przez panią - stwierdziła, że nie będę dobrą matką, bo żadna nauczycielka nie jest - powiedziałam, że temat niepłodności jest tematem bolesnym i bardzo proszę go już ze mną nie poruszać. 6h był spokój. Wredna (tak na nią mówiłyśmy) obraziła się i nie rozmawiała z nikim wcale. Następnego dnia jej przeszło i znów zaczęła. Tym razem był wjazd na Ośrodki Adopcyjne. Jak to oszukują, zatajają informacje itp. itd. W końcu spytałam, skąd ona to wszystko wie ( tak przy okazji Wredna jest emerytowaną nauczycielką), odpowiedziała, że odbyła kurs adopcyjny ( matko! takiej babie dać dziecko, to byłaby masakra!!!!). Po kilku zdaniach okazało się, że miała być rodziną zastępczą. Nie wiem w końcu czy została nią czy nie, bo tak mnie zirytowała, że musiałam wyjść z sali. Co chwilę powtarzała - że źle robię...
Ludzie... przeraziłam się... Nie wiem, chyba nie umiem tego opisać... To tak jakb\ym była z innych światów...
Ale moje uczucie wyobcowania pojawiło się we mnie nie tylko z powodu Wrednej. Po operacji, wynik badania - dla mnie negatywny - bo nie odpowiedział na pytanie - dlaczego nie możemy mieć dzieci - spowodował lawinę "porad" mojej rodziny.
Porady - każdy starający się je zna... Np. moja siostra zaczęła (pomiędzy opowieścią o ewentualnej spirali a hormonalnym zblokowaniem swojej owulacji) pouczać mnie, że nie mamy dziecka,bo za często się kochamy. Zaleca więc raz na dwa tygodnie. No i przede wszystkim przestać wyjeżdżać - powinnam siedzieć w domu, a wtedy na pewno będę miała SWOJE dziecko.
Babcia - również poczuła, że urodzę.
Mama to już w ogóle - jeszcze nie doszłam do siebie po intubacji, a już zachowywała się jakbym zaszła w ciążę.
Rodzinne porady, od których we mnie wzbiera nieopisana złość i żal... Dlaczego? Bo ja już kocham moje dziecko, myślę, jak zabezpieczyć JEGO potrzeby, a wszyscy wokół w ogóle o tym nie myślą. Tak jakby liczyły się tylko moje potrzeby i tak jakby moją potrzebą było zajście w tę cholerną ciążę i urodzenie dziecka o cechach odziedziczonych po mnie lub moich przodkach.
Sorry, ale nie. To nie jest moją potrzebą. Niech to w końcu do dotrze do świata. Decyzja o adopcji była decyzją przemyślaną. To jak lawina, która mnie poniosła. Dzięki niej zobaczyłam inny świat. Inną siebie. Lubię się taką. Cenię się taką. Dorosłam. Dojrzałam. Stałam się inna.
JESTEM SZCZĘŚLIWA. NIE ZAZDROSZCZĘ KOBIETOM, KTÓRE URODZIŁY SWOJE DZIECI. NIE ZAZDROSZCZĘ TYM, KTÓRE ZAMIAST NA ADOPCJĘ ZDECYDOWAŁY SIĘ NA IN VITRO. NIE ZAZDROSZCZĘ, bo obecnie jestem we właściwym miejscu.
Zazdroszczę np. koleżance z kursu, bo ma już w domu dzieciaczki i mówią już do niej mamo. Zazdroszczę jej.
Życie nie jest tylko czarno-białe. Jest przecudownie kolorowe. Przecudownie. Pewnych barw jeszcze nie znam. Pewnych mogę nigdy nie poznać. Ale odcienie, które dostrzegłam w sobie, w moim mężu, w naszym związku - po decyzji o adopcji, to odcienie, które niesamowicie ubarwiły nasze życie. Utwierdziły nasz związek. Utrwaliły.
Jeśli kiedyś zajdę w ciążę i urodzę, mam nadzieję, że bliscy będą wiedzieli, że moje adopcyjne dziecko, nie jest w niczym gorsze ani lepsze od biologicznego. A jeżeli nie zajdę to i tak wiem, że osiągnęłam swoje szczęście. Swój spokój. Swój azyl. Odnalazłam sens.
(Wichura okropna, a gdy napisałam ostatnie zdanie wyszło słońce...)
Czekam teraz na mój CUD. Na mój CUD wyśniony, wymarzony, wytęskniony i wybłagany... Wycierpiany i wymodlony. Całkiem mój. Oto czego pragnę. Każdego dnia. Czekam na telefon.
Jesteśmy inni. Jesteśmy tacy sami. Różnice czynią nas wyjątkowymi.
Czasem mam wrażenie, że zdaję właśnie egzamin z człowieczeństwa. Wierzę, że mi się uda...