Nie streściłam ostatnich kilku dni i muszę to zrobić, póki je jeszcze pamiętam. Bo - kto wie - może Bąbelek właśnie się rodził?
W niedzielę byliśmy u teściowej na obiedzie. Rano sprzątałam i szyłam. W końcu wykorzystałam materiał od kuzynki Ewusi i uszyłam dwa bieżniki na stół i ławę (TENK JU EWUŚ):
Wieczorem byliśmy w kościele. Znów chciało mi się płakać. Moja relacja z Bogiem chyba już nigdy nie wróci na dawną ścieżkę, trudno mi się przełamać... Wciąż trudno mi to wszystko zrozumieć... Wciąż jeszcze mam wrażenie, że jestem mu obojętna... Ale gdzieś w środku, bardzo za Nim tęsknię... Gdzieś w środku czuję, że to On prowadzi mnie za rękę...
W poniedziałek przeobraziłam się w ogrodniczkę :) Wypieliłam przed domem, ułożyłam progi z kostki granitowej naokoło "grządek" z kwiatami i krzaczkami. Pod wieczór ściągnęłam sobie muzyczkę relaksacyjną i przyjechała moja masażystka - miałam pierwszy raz w życiu masaż gorącymi kamieniami. Po masażu pani powiedziała, że taki masaż nie jest mi potrzebny i że pierwszy raz spotyka się z czymś takim, że kamienie wcale się nie oziębiły. Po masażu nadal były gorące i powiedziała, że widocznie mam w sobie bardzo dużo ciepła, energii, którą obdzielam ludzi. Miłe.
Wtorek był smutny i bardzo pracowity. Odszedł Chojraczek... Ale o tym już było.
A dziś... Znów wyjechałam do pracy o 7, a wróciłam o 19. Nadal mi smutno, ale moje myśli pochłania też inna sprawa...pamiętam jak kilkanaście już miesięcy temu modliłam się, żeby mój mąż zapragnął adopcji. Myślałam sobie, że właściwie, gdy On będzie tego chciał, wszystko będzie takie proste. Nie wierzyłam, że to nastąpi, ale z tym brakiem wiary, co noc, modliłam się, żeby to się zmieniło. Pamiętam, jak czytałam "Dzieci z chmur", a On nie za bardzo chciał słuchać. Pamiętam, jak mówiłam mu o blogach, które znalazłam i które mnie samą napawały nadzieją i wiarą w to, że warto - czekać, wierzyć, marzyć. On był sceptyczny. Pamiętam, że wciąż wierzył, że zajdę w ciążę, nawet, gdy przestał mówić to głośno - wciąż wierzył... Widziałam to po Jego zachowaniu, po tym jak mówił o dziecku.Pamiętam, że kiedyś znienacka po którymś spotkaniu indywidualnym, wykrzyczał mi, że On wcale nie musi mieć dziecka, że bezdzietność go nie przeraża, ale najwidoczniej ja nie jestem z Nim szczęśliwa, bo ciągle pragnę więcej... Nie umiałam mu wtedy wytłumaczyć, co czuję, bo jak wytłumaczyć INSTYNKT? Tyle razy płakałam, gdy zostawałam sama. Tyle razy myślałam, że być może jestem zbyt uparta, być może zbyt zatwardziała...
Dużo rozmawialiśmy. Pozwalaliśmy sobie na oswojenie. Najpierw każdy osobno. Ja oswajałam się z myślą, że moje dziecko przyjdzie do mnie od innej mamy, a On, że Jego dziecko nie będzie miało Jego inteligencji i zaradności. Pamiętam, gdy któregoś dnia był taki smutny i powiedział:" Jesteśmy tacy fajni, takie zajebiste dziecko moglibyśmy mieć, przecież to się nam należy". Zdołował mnie wtedy nieprzeciętnie. Pomyślałam - cholera, On jest na początku drogi... A ja setki kilometrów dalej...
Ale czas płynął. Zmieniał nas. Ocieplał. Kruszył. Targał nami. Rozwiewał nasze złe myśli i zwiewał te pozytywne. Nabieraliśmy pewności... nie, że nam się uda. Ale, że będzie lepiej. Że to co robimy jest piękne i NASZE, NASZE do końca. Dlatego przestaliśmy pytać innych, co sądzą na ten temat, przestaliśmy, bo w nas samych urodziła się odpowiedź... a na jej końcu do dziś słyszę płacz dziecka, które jeszcze nie wie, że zrobimy wszystko, żeby ukoić te łzy, odwrócić zły los, dać bezgraniczną i wytęsknioną miłość.
NIEPŁODNOŚĆ. CZEKANIE. TĘSKNOTA. MAŁŻEŃSTWO. Kilka niewiadomych i wiadomych. Co z nich wynika? Co mi dały?
Na przykład słowa mojego męża: "Chciałbym mieć taką córeczkę, jaką Ty byłaś" (gdy analizowaliśmy w OA nasze dzieciństwo), i moje słowa: "Chciałabym mieć takiego tatę, jakim Ty będziesz".
Dały mi miłość. Naprawdę.
2 lata temu moje małżeństwo wisiało na włosku. Taki stan trwał kilka miesięcy. Było źle. Myślałam, że straciłam wszystko.
Dziś jestem kochana i JEDYNA. Dziś dopiero rozumiem co znaczy być wybraną mimo wszystko. Dziś czuję, że na tę miłość zasługuję. Dziś czuję, że mogę ją ofiarować dalej. Dziś czuję wszystko... bardziej, inaczej, głębiej. Dziś czuję się żoną. Dziś czuję się DOROSŁA.
Nie byłam gotowa na dziecko. Nie byłam gotowa stać się matką ani biologiczną, ani tym bardziej adopcyjną. Dziś jestem. Nie wiem, czy ta świadomość coś zmienia. Wiem, że wszystko się zmienia. Ja też. I ON też.
Mój mąż. Ten sam, który jakiś czas temu nie chciał rozmawiać o adopcji, który każdą moją uwagę na temat przyszłości, w której byłoby dziecko adoptowane, kwitował: "Jezu, skończ". Dziś przysyła mi krótkiego smsa: "Odbierz pocztę".
A na poczcie linki do łóżeczek dla Bobasa.
ON: "Bo musimy się spieszyć. Bo musimy kompletować. Bo musimy być gotowi".
JA: Wiem Kochanie, ale spokojnie - JUŻ JESTEŚMY.