Mój ból głowy, o którym pisałam, to nie nerwica...Wróciłam. Nie wiecie skąd. Sama dziwię się, że to wszystko przybrało taki tor...
Na początku zeszłego tygodnia mój stan zdrowia pogorszył się. Głowa pękała, zlewały mnie zimne poty, wstrząsały mną dreszcze, nogi uginały się pod moim ciężarem,a termometr wskazywał 40stopni. Pojechaliśmy do szpitala. Po 3 godzinach, które przesiedziałam na krzesełku, przyjął mnie internista. Zmierzył temperaturę, osłuchał, zajrzał do gardła i natychmiast zawołał neurologa.
"Podejrzenie zapalenia opon mózgowych" - zawyrokował.
Wpadłam w panikę. Zaczęłam płakać. Neurolog przyszedł, uspokoił mnie, nawet wytarł mi nos, z którego ściekały gile. Zlecił maraton: laryngolog, okulista, rtg klatki piersiowej, rtg głowy i zatok, pełna morfologia, rozmazy, CRP etc.
Wyniki w normie. Nikt nic nie znalazł. Żadnych objawów stanu zapalnego. A gorączka 40stopni i ból głowy przypominał erupcję wulkanu.
O 12 w nocy zdecydowali, że przeprowadzą mi punkcję lędźwiową - celem pobrania do badania płynu mózgowo-rdzeniowego. Z drżeniem serca wyraziłam zgodę. Punkcję przeprowadzono (nic strasznego), a w płynie były podwyższone komórki zapalne i leukocyty limfoidalne. Po punkcji 12h należy leżeć plackiem. Zacewnikowano mnie, ale już ok.6 rano strasznie zaczęły boleć mnie plecy i brzuch. Postanowiono zrobić USG jamy brzusznej, które wykazało znacznie powiększoną śledzionę. Karetką przewieziono mnie na Oddział Wewnętrzny. Po 12h od punkcji zdjęli mi cewnik i pozwolili chodzić do toalety. Wstałam i zrozumiałam, że coś jest nie tak. Zesztywniał mi kręgosłup. Jakbym miała kij zamiast niego. Mogłam ruszać nogami, ale ani głową, ani rękoma nie mogłam. Ból dosłownie rozdzierał mi ciało. W całym moim życiu nie czułam czegoś takiego. Przyszło do mnie chyba 15 różnych lekarzy i zawyrokowali: "MONONUKLEOZA, punkcja nie była potrzebna".
Niestety to nie mononukleoza paraliżowała bólem moje ciało, a rzadko występujący zespół popunkcyjny.
"Przejdzie po kolejnych 12 godzinach" - powiedział jeden z lekarzy - "będziesz żyć".
Coraz ciężej mi się oddychało, miałam wrażenie, że ktoś usiadł mi na klatkę piersiową. Ból mnie paraliżował. Wiem, już to pisałam. Ale tak było. Czułam, że to koniec.
Co za głupie myśli mi przychodziły, jak wiele było we mnie żalu do Boga.
Myślałam:
"Tyle już przeszłam. Ciągle mi dokładasz Boże. Za co? Za co?"
"Czym zasłużyłam sobie na taką karę? Co takiego zrobiłam?"
"Nie dożyję rodzicielstwa. Moje jedyne marzenie, o które walczę unicestwi się wraz ze mną."
"Jakaś obca baba zamieszka w moim domu."
"Jakaś obca baba będzie sypiać z moim mężem."
"Jakąś obcą kobietę będzie kochać mój Ukochany, MÓJ jedyny."
Śmierć zajrzała mi w oczy. Nie dosłownie, bo nie wylądowałam na OIOM-ie, ale po prostu byłam przekonana, że mój organizm tego nie wytrzyma,że ten ból mnie wykończy. Dostałam dziesiątki zastrzyków i kroplówek przeciwbólowych. Wcale nie pomagały. Minęło 12h, o których mówił lekarz,a ja miałam wrażenie, że ból jeszcze bardzie się nasilił. Do tego doszły mdłości ( a i tak prawie nic nie jadłam - bo musiałam być karmiona, ręce nie utrzymywały łyżki... - a wiadomo, pielęgniarki od karmienia nie są). Czułam się tak strasznie nieporadna, tak strasznie opuszczona, taka brudna i śmierdząca ( nie miałam jak się umyć ), kobiety z łóżek obok udawały, że nie zauważają mnie, nie podawały herbaty, choć w ustach miałam jak na rozgrzanej patelni. 2 dnia po punkcji mąż mógł przyjść w porze obiadu i nakarmił mnie. Umył chusteczkami nawilżanymi dla niemowląt. Cały czas płakałam z bólu, lekarze mówili, że nie umieją mi pomóc, że muszę być CIERPLIWA. Że to w końcu minie. Następnego dnia było bez zmian. Moja Kasia przyszła mnie umyć chusteczkami. Tego dnia miała dyżur pielęgniarka Kasia, przewiozła mnie na inną salę, bo widziała, że bardzo cierpię, a panie obok mają mnie głęboko w dupce. Po 4 dniach miałam już myśli, żeby wyskoczyć przez okno, bo dłużej tego bólu znieść nie mogłam. Leżenie plackiem w moim wydaniu, oznaczało leżenie na wznak, obrócenie się na bok było po prostu niemożliwe, totalne zesztywnienie i ból...no po prostu niewyobrażalny. Tego dnia poznałam Kingę. Dziewczynę z Gdyni. Skończyła KUL i obecnie uczy religii. Ale nie wyobrażajcie sobie nawiedzonej świruski. To naprawdę interesująca i ciekawa osobowość. Dużo rozmawiałyśmy. Kinga podawała mi herbatę, myła sztućce, kubek, smarowała kanapki i podawała je. Jej pobyt był krótki, bo była tylko na diagnostyce...ale coś we mnie zmienił. Gdy wychodziła zostawiła mi na szafce dwa obrazki: Matki Boskiej rozwiązującej węzły
i Matki Boskiej Cygańskiej.
Z tyłu tego drugiego obrazka napisała " Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz".
Dopiero dziś sprawdziłam co symbolizują.
Wzruszyłam się bardzo. Piszemy do siebie smsy i wymieniamy mmsami, myślę, że nasz kontakt tak szybko się nie urwie.
Po wyjściu Kingi do naszego pokoju dołączyła Kasia. 20-latka z takim życiowym bagażem, że nawet teraz, gdy o tym piszę, łzy szklą się w moich oczach niczym dwie wielkie, szklane kule. Kasia zachorowała na nowotwór mózgu, gdy miała 12 lat. Przeszła 3 chemoterapie, 3 radioterapie, które trwale uszkodziły jej słuch i wzrok. Włosy odrosły tylko gdzieniegdzie. Kilka lat później miała wznowę - tym razem nowotwór rdzenia kręgowego. 1,5roku spędziła w szpitalu. Widziała, jak odchodzą jej koleżanki z oddziału, widziała, jak odchodzą maleńkie dzieci... Mówiła, że zawsze odwiedza wszystkich 1 listopada... Tym razem niemożliwe było ukończenie chemii, bo organizm był już zbyt słaby. Zaczęli leczyć ją sterydoterapią, która spowodowała rozstępy na całym ciele ( Kasia to piękna dziewczyna, te rozstępy wyglądają jak poparzenia i wszyscy ją o nie pytają). Po naświetlaniach okolicy miednicy nie występuje u niej miesiączka, a po naświetlaniu głowy ma rozwaloną przysadkę. Kasia powiedziała mi, że nigdy nie miała chłopaka, nie miała też przyjaciela. Serce mi pęka, gdy myślę o tej naszej rozmowie. Gdyby mieszkała bliżej...na pewno starałabym się Jej pomóc.
Oddałam Jej obrazek Matki Boskiej Cygańskiej. Jej jest bardziej potrzebny.
Wczoraj moje objawy z kręgosłupa zaczęły ustępować. Został ból głowy, gorączką, zawroty, mdłości, ale jest na tyle lepiej, że czytam, jak widzicie piszę i jestem w domu. Mój stan nie poprawi się od razu. Mogę się tak czuć nawet miesiąc i dłużej ( przez immunosupresanty,które biorę na jelita, a obniżają mi odporność i trudniej zwalczam infekcje ). Nie jestem w stanie jeszcze wstać, mąż ma na mnie zwolnienie, musi mnie karmić i pomagać mi w podstawowych czynnościach, ale to nic takiego. To wszystko nic takiego. Ludzie cierpią bardziej. O wiele bardziej. I idą przez życie zdeterminowani, waleczni, głodni życia...tak po prostu. Bo życie to dar i przyjmują go, choć dar ten pali im dłonie, plącze ręce, paraliżuje lękiem i bólem... Wiedzą, że nie jest to dar, którym można manipulować, który zależy od naszej woli, to co przynosi kolejny dzień przyjmują z pokorą godną podziwu. Tacy wielcy ludzie, których wielkości na pierwszy rzut oka nie widać...
Tydzień przed wystąpieniem u mnie pierwszych objawów chorobowych, krzyczałam na Boga. Krzyczałam, że mnie nie słyszy. Że nie daje mi znaków. Że jestem mu obojętna. Błagałam Go o znak... O jakikolwiek.
Bóg dał mi znak. Jeszcze go nie rozumiem. Jeszcze nie do końca przekonwertowałam przeżycia na wnioski...Ale wiem, że to był znak.
Spędziłam 9 dni w szpitalu. To były najcięższe, najtrudniejsze i najpiękniejsze REKOLEKCJE mojego życia.