Niedługo kończy się moje wolne. Wolne, czy też zwolnienie lekarskie. Ostatnie dni spędziłam przy maszynie. Kupiłam w lumpeksach koszule i swetry po 2 zł i przerabiałam je na siebie. Najczęściej były w rozmiarze o wiele za dużym, więc nieźle się napociłam. Efekt jest różny. Niektóre rzeczy wyszły całkiem spoko, inne nie układają się, ale przynajmniej się wprawiam w szyciu.
Uszyłam też sukienkę. Od początku do końca sama :) Udało mi się ją skończyć, bo mam manekina i bardzo łatwo mi na nim układać i dopinać rzeczy szpilkami, a potem tylko obszywać. Wkręciło mnie to nieźle :) Mogłabym tak całe dnie.
Oto moja nowa sukienka:
Odkąd byłam w szpitalu bardzo często spotykam się, choć na chwilę, z sąsiadką, która ma dwie małe córeczki (pół roku) i jedną starszą ( pisałam już o tym). Małe są niesamowite, ale jak zaczną wyć obie w tym samym czasie, to nie wiem, co robić. Ostatnio zostałam z nimi przed sklepem, jedna się rozpłakała wniebogłosy - wyjęłam ją w końcu z wózka - to druga zaczęła szlochać. Płakały tak strasznie, tak się zanosiły, że ze stresu cała się spociłam :) Na szczęście ich mama wróciła za jakieś 5 minut, ale w międzyczasie tłumy przechodniów uśmiechały się pod nosem patrząc w moją stronę, a ja po prostu czułam się jak ciamajda... i bałam się, że dzieci się uduszą od tego krzyku...
Następnym razem jak opiekowałam się nimi sama ( jakieś 20 min.) chwilę się nawet uśmiechały. Jedna przez drugą, chciały żebym z nimi rozmawiała i robiła miny, ale po chwili im się znudziło i też zaczął się ryk nieziemski, ze szlochem takim, że aż mi płakać się chciało. W końcu wyjęłam tę bardziej płaczącą z fotelika, przytuliłam ją i normalnie za 10 sekund ona już spała. A mi serce rozpłynęło się jak czekolada w łaźni wodnej. Co za wspaniałe uczucie. Bycie matką musi być cudowne...
Zdaję sobie sprawę, że nie będzie łatwo... Ale chciałabym już móc poznawać te wszystkie plusy i minusy na własnej skórze...
Mąż zdrowieje w końcu. Takiej grypy to u nas jeszcze nie było. 5 dni biegunek, których liczba ( nie wyolbrzymiam, nie wymyślam...) dochodziła do 50! dziennie! Ja miałam 30 maksymalnie i wtedy pojechaliśmy do szpitala. Tegon wirusa przyniosła ze szpitala moja siostra (złapała jak rodziła Jasia), to jakiś mutant na pewno... Na szczęście już odchodzi od nas...
Mój mąż przez te kilka dni męczył się, a przy okazji mnie okropnie. Umierał 5 razy dziennie, żegnał się i nawet testament chciał pisać. Ach, Ci faceci...Co chwilę wołał - "Przynieś smectę". "Przynieś gastrolit,"Zrób marchwiankę", ""Przynieś sucharki z masełkiem", "Słabo mi", "...cisza..." - podbiegam, udaje, że nie oddycha... no... wyobrażacie sobie, jaki miałam cyrk? :)
Kiedy już dochodził do siebie, wczoraj wieczorem, mówi do mnie:" Kochana jesteś, że tak o mnie dbasz."A za następne 5 minut usłyszałam jak w tytule posta:
"Aniołku, bolało Cię jak spadłaś z nieba?"
Mój Boże, co za tekst.... no tak mnie rozśmieszył, że się prawie posikałam...albo mój mąż jeszcze nie wyzdrowiał, albo wirus nieodwracalnie uszkodził mu mózg...
Hehe.
Uszyłam też sukienkę. Od początku do końca sama :) Udało mi się ją skończyć, bo mam manekina i bardzo łatwo mi na nim układać i dopinać rzeczy szpilkami, a potem tylko obszywać. Wkręciło mnie to nieźle :) Mogłabym tak całe dnie.
Oto moja nowa sukienka:
Odkąd byłam w szpitalu bardzo często spotykam się, choć na chwilę, z sąsiadką, która ma dwie małe córeczki (pół roku) i jedną starszą ( pisałam już o tym). Małe są niesamowite, ale jak zaczną wyć obie w tym samym czasie, to nie wiem, co robić. Ostatnio zostałam z nimi przed sklepem, jedna się rozpłakała wniebogłosy - wyjęłam ją w końcu z wózka - to druga zaczęła szlochać. Płakały tak strasznie, tak się zanosiły, że ze stresu cała się spociłam :) Na szczęście ich mama wróciła za jakieś 5 minut, ale w międzyczasie tłumy przechodniów uśmiechały się pod nosem patrząc w moją stronę, a ja po prostu czułam się jak ciamajda... i bałam się, że dzieci się uduszą od tego krzyku...
Następnym razem jak opiekowałam się nimi sama ( jakieś 20 min.) chwilę się nawet uśmiechały. Jedna przez drugą, chciały żebym z nimi rozmawiała i robiła miny, ale po chwili im się znudziło i też zaczął się ryk nieziemski, ze szlochem takim, że aż mi płakać się chciało. W końcu wyjęłam tę bardziej płaczącą z fotelika, przytuliłam ją i normalnie za 10 sekund ona już spała. A mi serce rozpłynęło się jak czekolada w łaźni wodnej. Co za wspaniałe uczucie. Bycie matką musi być cudowne...
Zdaję sobie sprawę, że nie będzie łatwo... Ale chciałabym już móc poznawać te wszystkie plusy i minusy na własnej skórze...
Mąż zdrowieje w końcu. Takiej grypy to u nas jeszcze nie było. 5 dni biegunek, których liczba ( nie wyolbrzymiam, nie wymyślam...) dochodziła do 50! dziennie! Ja miałam 30 maksymalnie i wtedy pojechaliśmy do szpitala. Tegon wirusa przyniosła ze szpitala moja siostra (złapała jak rodziła Jasia), to jakiś mutant na pewno... Na szczęście już odchodzi od nas...
Mój mąż przez te kilka dni męczył się, a przy okazji mnie okropnie. Umierał 5 razy dziennie, żegnał się i nawet testament chciał pisać. Ach, Ci faceci...Co chwilę wołał - "Przynieś smectę". "Przynieś gastrolit,"Zrób marchwiankę", ""Przynieś sucharki z masełkiem", "Słabo mi", "...cisza..." - podbiegam, udaje, że nie oddycha... no... wyobrażacie sobie, jaki miałam cyrk? :)
Kiedy już dochodził do siebie, wczoraj wieczorem, mówi do mnie:" Kochana jesteś, że tak o mnie dbasz."A za następne 5 minut usłyszałam jak w tytule posta:
"Aniołku, bolało Cię jak spadłaś z nieba?"
Mój Boże, co za tekst.... no tak mnie rozśmieszył, że się prawie posikałam...albo mój mąż jeszcze nie wyzdrowiał, albo wirus nieodwracalnie uszkodził mu mózg...
Hehe.